Chata z prawej

Chata z prawej

piątek, 31 grudnia 2021

W Nowym Roku 2022 -> zasypmy rowy!!!


Takie nietypowe życzenia chcę nam złożyć... 😉

Kiedy myślę o odchodzącym roku, to choroba, która nas dotyka wcale nie jest najgorszą sprawą. Gorszą od niej samej jest reakcja na nią.

Oto do istniejących już dramatycznych podziałów społecznych dowaliliśmy jeszcze jeden - "covidianie" vs. "antyszczepionkowcy". Dochodzę do wniosku, że na chorobę wpływu większego nie mamy (pamiętajcie o zdrowym trybie życia!), ale na nasze społeczne wojenki już możemy coś poradzić. Najpierw trzeba nam sobie uświadomić, że ten szalony podział nie został stworzony przez nas, my się w niego wpisaliśmy. Stworzyły go media i politycy, bo i jedni i drudzy na nim korzystają. Media zyskują zajadłych czytelników lub klikaczy, politycy mają świetne pole do manipulowania nami.

Czasami wydaje nam się, że cóż możemy poradzić na zjawisko społeczne. Ja? Mały Józio? 

A jednak możemy, bo każda zmiana rozpoczyna się od nas samych. Sołżenicyn w dramacie gułagu był w stanie dostrzec, że granica dobra i zła nie przebiega pomiędzy więźniami i strażnikami, przebiega przez środek serca człowieka. Ode mnie zależy ku czemu będę się skłaniał i co będę wzmacniał - dobro czy zło...

Warto zacząć od języka. Język jest początkiem zła i manipulacji. Pozwólcie, ze przypomnę Wam historię z Ks. Rodzaju. "Bóg przemówił do Adama i Ewy: «Z wszelkiego drzewa tego ogrodu możesz spożywać według upodobania; ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy z niego spożyjesz, niechybnie umrzesz». Ale co słyszymy od Złego? «Czy rzeczywiście Bóg powiedział: Nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu?»

Widzicie? Manipulacja i oszustwo leży u podstaw każdego zła. Podobnie jest z nami dzisiaj. Nadajemy słowom nowe znaczenia, albo wymyślamy takie, które ma tworzyć nieprawdziwy, ale podzielony świat.

Jedni z nas krzyczą o "covidianach" i "zaczipowanych", a inni o "płaskoziemcach" i "antyszczepionkowcach". Ten język słyszymy nie tylko na ulicy czy w necie. Słyszymy go w mediach, w ustach polityków i rządzących. Te słowa mają pogłębiać rowy, mają upokarzać adwersarza, służą manipulacji. No to może zacznijmy od tego. Nie ma "covidian" czy "zaczipowanych" - są zwolennicy szczepionek. Nie ma "płaskoziemców" czy "antyszczepionkowców" - są ludzie sceptycznie nastawieni do szczepionek, a najczęściej do przymusu szczepienia. Czyli zaczynamy rozmawiać jako zwolennik szczepień i sceptycznie do szczepień (a szczególnie do ich przymusu) nastawiony.

Zwróćcie uwagę, ze sam ten zabieg pozwala nam spojrzeć na siebie nie jako na dziwaków, ale jako na ludzi o innych poglądach.

Może zacznijmy od tego? Przesuńmy granicę dobra w naszym sercu i zepchnijmy zło do defensywy. Odrzućmy emocje i odczłowieczanie  człowieka, który ma po prostu inne poglądy. A media? Politycy? Nie miejmy złudzeń, będą robić swoje. Ale tu chodzi o Ciebie i o mnie. O to, abyśmy mając różne poglądy umieli się szanować, abyśmy nie zakładali złej woli drugiego. Tak krok po kroku, krok po kroku. Przesuwajmy granicę dobra w naszym sercu coraz dalej!

Moi Drodzy, i szczęścia, i zdrowia, i pomyślności, ale przede wszystkim życzę Wam i sobie, abyśmy w tej głupiej wojnie zwyciężali  we własnym sercu. Niech nowy, 2022 rok chociaż w tym wymiarze będzie lepszy.

No i abyśmy umieli przyjmować Boże błogosławieństwo, które On każdego dnia nam zsyła.

Któż jak Bóg!

czwartek, 7 maja 2015

Postkolonialna bariera

8 maja prezydent Bronisław Komorowski fetuje, niedawno uchwalony przez Sejm RP, Narodowy Dzień Zwycięstwa. Jakiego zwycięstwa?

Polska odniosła w swojej historii wiele zwycięstw. Zwyciężyliśmy w 1920 roku i w 1980 tworząc Solidarność. Wielkie zwycięstwa odnieśliśmy pod Wiedniem, Beresteczkiem, Chocimiem, Kircholmem, Orszą, Grunwaldem, na Psim Polu czy pod Cedynią. Tych zwycięstw było znacznie więcej. To na tych i innych polach bitewnych wykuwana była wielkość naszej Ojczyzny. Naszym obowiązkiem jest pamięć o bohaterstwie i ofiarności naszych przodków, którzy nie szczędzili krwi w walce o wolność i wielkość Polski. Ale pamięć, to nie tylko hołd naszej wielkiej historii. To przede wszystkim kształtowanie naszej wspólnoty narodowej, kształtowanie dumy z dokonań naszych przodków, to zastrzyk moralnej siły koniecznej do trwania i rozwoju każdej wspólnoty. To wyznaczanie poziomu naszych aspiracji i mobilizowanie współczesnych pokoleń do sprostania największym wyzwaniom współczesności i przyszłości. Pamięć zwycięstw, to walka o przyszłość naszej Ojczyzny, o jej godne miejsce wśród współczesnych narodów.

Ale 8 maja, a tym bardziej 8 maja 1945 roku, Polska nie odniosła żadnego zwycięstwa. Zwycięstwo odniósł Związek Sowiecki, także w tej wojnie zwyciężyły Stany Zjednoczone i Wlk. Brytania oraz Francja, która została wyzwolona spod niemieckiej okupacji, ale nie Polska. Polska utraciła połowę przedwojennego terytorium państwowego, zginęło ponad 6 mln. jej obywateli, Warszawa została zamieniona w morze gruzów, a władze polskiego państwa z wicepremierem, Delegatem Rządu RP na Kraj i Komendantem Głównym Armii Krajowej, armii walczącej od początku wojny z niemieckim okupantem, zostały aresztowane wraz z dziesiątkami tysięcy żołnierzy i wywiezione do Związku Sowieckiego. Polska z II wojny światowej wychodziła nie tylko jako okaleczony naród i zrujnowany kraj, ale przede wszystkim jako naród powtórnie zniewolony, tym razem przez drugiego współsprawcę wybuchu wojny i jej zwycięzcę - Związek Sowiecki. Wychodziliśmy z wojny jako naród, który znowu utracił swoja wolność. Gdy na ulicach Moskwy, Nowego Jorku, czy Paryża i Londynu ludność świętowała i radowała się z zakończenie wojny, Polacy mieli poczucie własnej klęski. Najtrafniej uchwycił to Jerzy Andrzejewski w skądinąd zakłamanej książce "Popiół i diament". Ale opisując moment ogłoszenia z ulicznych megafonów komunikatu o zakończeniu wojny trafnie zauważył, że Polacy wysłuchali go w milczeniu, a następnie rozeszli się do swoich zajęć. Polacy nie świętowali, bo nie mieli poczucia zwycięstwa, mieli poczucie wielkiej klęski. Był to czas, gdy za walkę z Niemieckim okupantem trafiało się do sowieckiego łagru, albo pod ścianę przed pluton egzekucyjny.

Uznanie zakończenia II wojny światowej za "Narodowy Dzień Zwycięstwa” to nie tylko fałszowanie historii, to przede wszystkim wpisywanie się w narracje historyczną tych, którzy przyczynili się do utraty niepodległości w czasie II wojny światowej, a przede wszystkim wpisywanie się w narrację Związku Sowieckiego, który nie tylko przyczynił się do rozpętania tej wojny, ale zniewalał nasz naród przez kolejne 45 lat. To świętowanie i radość z naszej niewoli, chęć uczestnictwa niewolnika w obchodach wydarzeń, które jego właściciel uznaje za wiekopomne dla swojej dominacji i który oczekuje od nas takich aspiracji i takiej pozycji, jaką uzyskaliśmy w konsekwencji jego zwycięstwa. "Narodowy Dzień Zwycięstwa" 8 maja to fetowanie własnej klęski i wyraz postkolonialnej mentalności. To kapitulacja z własnej podmiotowości w wymiarze historycznym i rezygnacja z podmiotowości w wymiarze polityki współczesnej.

Jak pisał Orwell: "Kto kontroluje przeszłość, kontroluje przyszłość. Kto kontroluje teraźniejszość, kontroluje przeszłość". W 26 lat po upadku komunizmu w Polsce, Polacy nie kontrolują swojej przeszłości, bo nie kontrolują swojej teraźniejszości i nie kontrolują swojej przyszłości. Taka jest nauka płynąca z uchwalenia i obchodów "Narodowego Dnia Zwycięstwa".

Pierwszym wymogiem odzyskania własnej podmiotowości jest kontrolowanie własnej przeszłości. To fundamentalny wymóg własnej wolności. Bez własnej wizji historii jesteśmy skazani na narodowe wykorzenienie i narodową klęskę. Żaden naród nie może istnieć bez patriotyzmu, a duma z własnej przeszłości i szacunek dla własnych bohaterów, to podstawa naszej tożsamości, bez której nie ma szans także na własna politykę.

Państwo polskie nie prowadzi polskiej polityki historycznej. W ostatnich latach nie obchodziliśmy 900-lecia obrony Głogowa i zwycięstwa na Psim Polu, nie świętowaliśmy zwycięstwa pod Kłuszynem, ani zajęcia Moskwy, a obchody 150-lecia Powstania Styczniowego spotkały się z ostentacyjną niechęcią obozu rządowego. Na obchody70-lecia wybuchu II wojny światowej zaproszono przedstawicieli państw, które tą wojnę wywołały. Prezydent Komorowski, w imieniu państwa polskiego, uznał nasz naród za współwinny zbrodni ludobójstwa na narodzie żydowskim, a tablica upamiętniająca to ludobójstwo w Muzeum Żydów Polskich potwierdza to kłamstwo. Państwo polskie sfinansowało filmy Ida i Pokłosie obciążające nasz naród tą zbrodnia, a telewizja publiczna wyemitowała niemiecki film propagandowy także obciążający nasz naród zbrodnią dokonana przez Niemcy. W polskiej szkole władzę ograniczają naukę historii i literatury polskiej. To wszystko prowadzi do kulturowego i narodowego wykorzenienia, do niszczenia przywiązania młodego pokolenia dla własnego narodu, niszczy narodową dumę i patriotyzm wśród młodego pokolenia. Żaden naród nie może istnieć i rozwijać się bez patriotyzmu, bez narodowej dumy i wierności narodowej tradycji. Niszczenie narodowej dumy i świętowanie obcych zwycięstw, które są naszymi klęskami, to niszczenie narodu. To działanie w interesie naszych wrogów, którzy dążą do zdezintegrowania naszego narodu i zaniku jego instynktu samozachowawczego.

Odzyskanie własnej przeszłości, to przede wszystkim odbudowa własnej tożsamości i własnego patriotyzmu, to budowanie optymizmu historycznego w oparciu o wspaniałe sukcesy naszej przeszłości. To budowanie dumy z roli, jaką nasz naród odegrał w przeszłości. Od obrony chrześcijańskiej Europy przed Tatarami, Turkami i bolszewikami, dumy z piękna naszych gotyckich i barokowych kościołów, z osiągnięć naszego ustroju w postaci zasady neminem capitivabimus i filozofii Pawła Włodkowica nienawracania pogan mieczem, to duma z tolerancji religijnej i początków demokracji, to wreszcie duma z naszej nieustępliwej walki o wolności, postawy św. Maksymiliana, dzieła Solidarności i Jana Pawła II. To pamięć naszych wielkich zwycięstw militarnych w których walczyliśmy w obronie cywilizacji chrześcijańskiej. To wszystko buduje przywiązanie do naszego narodu i wiarę w jego przyszłość. Ale także w naszej historii odnieśliśmy wiele klęsk, walcząc w słusznej sprawie, w sprawie wolności własnego narodu i wolności innych. Tym którzy walczyli należy się nasza część, nasz szacunek dla ich ofiary. Uznanie, że często na przekór wszelkim siłom, walczyli o to, co jest najważniejsze dla każdego narodu: o wolność. Ich ofiara także nie może być zapomniana, bo jest świadectwem wielkiej miłości do naszego narodu i jest dla nas wzorem i przykładem, jak zachować się w najtrudniejszych momentach naszego życia. I im winniśmy cześć. To także buduje optymizm historyczny, bo po latach klęsk, przychodziły zwycięstwa.

Odzyskanie własnej historii, szacunek dla tych, którzy walczyli o naszą wielkość i dla tych, którzy w najbardziej beznadziejnej sytuacji walczyli o nasz honor, jak żołnierze niezłomni walczący z komunistycznym zniewoleniem, to warunek naszej podmiotowości i wolności. Dlatego musimy z całą siłą przeciwstawić się pedagogice wstydu lansowaną przede wszystkim przez "kulturowych" neobolszewików, oskarżającej nasz naród o wszelkie możliwe historyczne zbrodnie. Ta bolszewicka propaganda oskarżająca żołnierzy powstańców warszawskich, w ogóle Polaków o współudział w ludobójstwie niemieckim, ma na celu nie odkrywanie prawdy, ale dyskredytowanie naszego narodu, niszczenie jego patriotyzmu i dumy z własnej polskości. To działalność wrogów naszego narodu i jako taka musi być odrzucona i potępiona.

Dlatego od pięciu lat, każdego roku, w dniu 9 maja, w dniu w którym spadkobierca Związku Sowieckiego, współczesna Rosja, fetuje swoje zwycięstwo w II wojnie światowej, Prawica Rzeczypospolitej składa kwiaty i modli się na warszawskich Powązkach przy symbolicznym grobie Jana Stanisława Jankowskiego, Delegata Rządu na Kraj, najwyższego rangą przedstawiciela władz Najjaśniejszej Rzeczpospolitej, przebywającego w okupowanej Polsce i aresztowanego przez Armię Sowiecką. W momencie świętowania przez Sowiety swego zwycięstwa przebywał w sowieckim więzieniu i prawdopodobnie tam został zamordowany w 1953. Ten gest przypomina prawdę historyczną, że zakończenie II wojny światowej nie było polskim zwycięstwem, było polską klęską, w której  straciliśmy niepodległość i ofiarę poniosła najbardziej patriotyczna część polskiego narodu. Ten gest, to próba odbudowania polskiej historii, polskiej polityki historycznej, to próba w wymiarze historycznym podkreślenia potrzeby naszej podmiotowości, nie tylko  w wymiarze przeszłości, ale także w wymiarze teraźniejszości i przyszłości.

Odbudowa własnej tożsamości historycznej jest podstawą narodowej polityki, polityki obliczonej na realizowanie własnej, a nie narzuconej przez innych, wizji interesu narodowego i własnego miejsca we wspólnocie europejskich narodów. Tylko naród o silnej historycznej tożsamości, dumny z własnej przeszłości, przywiązany do własnej tradycji, broniący własnych interesów, naród ożywiony patriotyzmem, jest w stanie podmiotowo kształtować własną przyszłość. Natomiast naród zgadzający się na dominacje innych, naród świętujący obce zwycięstwa, realizujący obce narracje historyczne, to naród rezygnujący z własnej niezależności i podmiotowości. To w konsekwencji naród rezygnujący z własnej wolności, to naród dekadencki, schyłkowy, realizujący tylko obce oczekiwania i obce interesy, niezdolny do walki o własną niezależność i własne miejsce we współczesnym świecie. Dlatego odzyskanie własnej historii, to odzyskanie własnej podmiotowości i własnej wolności, to wstęp do własnej polityki. To zerwanie z polityką dryfowania, w której  cele narodowe wyznaczają inni i próba kształtowania samodzielnie własnego losu. Dlatego tak ważne jest wyzwolenie się z postkolonialnej historii, bo to nie jest nasza historia.

"Narodowy Dzień Zwycięstwa", to utrwalanie tylko mentalności postkolonialnej, blokującej podmiotowość mentalną naszego narodu, to bariera blokująca naszą wolność i podmiotowość. Ci którzy świętują zwycięstwa naszych wrogów nie są w stanie realizować polskich interesów. Polsce potrzeba narodowego przywództwa, a nie okupantów państwowych stanowisk. Polsce potrzeba przywództwa, które wyznaczy kierunki naszego narodowego rozwoju, a takie przywództwo jest także przywództwem przywracającym sens naszego historycznego i moralnego przeznaczenia. Czas na odrzucenie postkolonialnej mentalności i odrodzenie naszego Narodu.


Marian Piłka
historyk, wiceprezes Prawicy Rzeczypospolitej

wtorek, 24 lutego 2015

Andrzej Duda - kandydat o wyrazistym obliczu :)


Po wywiadzie udzielonym Gościowi Niedzielnemu zrodziło się we mnie rozczarowanie. Oto kandydat, o którym myślałem poważnie w kontekście nadchodzących wyborów mówi językiem polit-poprawności. Kompromis, wahadło i inne takie bzdety. Wyraziłem się wtedy jasno - NIE! Nie wolno w tak ważnej sprawie kręcić, zajmować stanowiska,  z którego nic nie wynika.

Zwykle zmiana zdania polityków budzi we mnie nieufność. Mówi się, że "sztab nad nim/nią popracował", "z badań wynikało" itd. Ale jeżeli ktoś zmienia zdanie na bardziej radykalne, takie, które pewnie ani sztabowi, ani szerokiej opinii publicznej niezbyt przypadnie do gustu, to wtedy taki polityk ma u mnie, jak to mówią moi uczniowie, "szacun", prawdziwe poważanie.

Tak stało się z Andrzejem Dudą. Z wielka radością wysłuchałem Jego wywiadu dla Tygodnika Niedziela i tym razem jasnych i twardych słów:
"Nie ma co mówić o jakimkolwiek kompromisie, bo druga strona, strona lewacka, nie uznaje żadnych kompromisów." I dalej o KONIECZNOŚCI bezwarunkowej ochrony prawa do życia dzieci poczętych. Mówiąc krótko: Panie Andrzeju, wyrazy szacunku i uznania. Niewielu polityków, którzy walczą o każdy punkt poparcia zdobyłoby się na to, na co Pan się zdobył. Żadne działania sztabowców nie przekonałyby mnie do Pana osoby bardziej, niż ta zmiana zdania. Dziękuję i życzę powodzenia!

środa, 11 lutego 2015

Andrzej Duda - kandydat o (zbyt) wielu obliczach...

Wydawało mi się, że już mam kandydata, na którego mogę głosować w nadchodzących wyborach prezydenckich. Andrzej Duda – patriota, inteligentny, młody, dynamiczny, zdecydowany. No właśnie, tak myślałem… do czasu, gdy zapoznałem się z wywiadem przeprowadzonym z nim w Gościu Niedzielnym. Oto kluczowy dla mnie moment:


Gość Niedzielny: A co zrobiłby Pan z ustawą całkowicie zakazującą aborcji?

Andrzej Duda: Nie mam tu żadnych wątpliwości natury moralnej czy etycznej. Jestem sygnatariuszem Europejskiej Inicjatywy Obywatelskiej „Jeden z nas”, która ma na celu zwiększenie ochrony życia ludzkiego w ramach prawa i polityki budżetowej UE. Głosowałem w Sejmie za projektem ustawy rozszerzającej ochronę życia nienarodzonych, a swego czasu występowałem także w obronie ich prawa do życia na forum Rady Ministrów Sprawiedliwości i Spraw Wewnętrznych UE. Mój osobisty pogląd w tej sprawie jest więc jednoznaczny. Roztropny i przewidujący polityk musi jednak brać pod uwagę również niebezpieczeństwo, że zmiana obowiązującej ustawy zaostrzy walkę o całkowitą liberalizację, a w przyszłości, w przypadku wyborczego zwycięstwa liberalnej lewicy, czego przecież wykluczyć nie można, doprowadzi do przyjęcia nowych regulacji przez zwolenników tzw. aborcji z przyczyn społecznych. Środowiska skrajnie lewicowe wciąż tego typu postulaty podnoszą i są przy tym niezwykle agresywne i ekspansywne. Dla nas, ludzi wierzących, to poważny problem, a dla katolickiego polityka to wielkie i trudne wyzwanie."

No i czar prysł… Oto zamiast zdecydowanego i dynamicznego polityka pojawia się polityk roztropny, najbardziej znienawidzony przeze mnie termin, którym przez dziesięciolecia różni politycy i politykierzy usprawiedliwiali swoje zaniedbania lub koniunkturalizm.
Andrzej Duda w obawie przed sytuacją przyszłą i mało prawdopodobną (w sprawie aborcji to lewica jest w totalnej defensywie) dla „świętego spokoju” wolałby zachować stan, który tak nieprawdziwie nazywa się „kompromisem”. Zabijane dzieci jakoś podmiotem tego kompromisu nie są…
Czy katolicki polityk powinien zachowywać się „roztropnie” w sprawie zabijania dzieci? Czy powinien być „przewidujący”? Wydaje mi się, że coś zupełnie przeciwnego wynika z lektury „Evangelium Vitae” św. Jana Pawła II.

EV, 73: „Przerywanie ciąży i eutanazja są zatem zbrodniami, których żadna ludzka ustawa nie może uznać za dopuszczalne. Ustawy, które to czynią, nie tylko nie są w żaden sposób wiążące dla sumienia, ale stawiają wręcz człowieka wobec poważnej i konkretnej powinności przeciwstawienia się im poprzez sprzeciw sumienia. Od samych początków Kościoła przepowiadanie apostolskie pouczało chrześcijan o obowiązku posłuszeństwa władzom publicznym prawomocnie ustanowionym (por. Rz 13, 1-7; 1 P 2, 13-14), ale zarazem przestrzegało stanowczo, że „trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi” (Dz 5, 29). Już w Starym Testamencie znajdujemy wymowny przykład oporu wobec niesprawiedliwego rozporządzenia władz — i to właśnie takiego, które było wymierzone przeciw życiu. Żydowskie położne sprzeciwiły się faraonowi, który nakazał zabijać wszystkie nowo narodzone dzieci płci męskiej: „nie wykonały rozkazu króla egipskiego, pozostawiając przy życiu [nowo narodzonych] chłopców” (Wj 1, 17). Trzeba jednak zwrócić uwagę na głęboki motyw takiej postawy: „położne bały się Boga” (tamże). Właśnie z posłuszeństwa Bogu — któremu należy się bojaźń, wyrażająca uznanie Jego absolutnej i najwyższej władzy — człowiek czerpie moc i odwagę, aby przeciwstawiać się niesprawiedliwym ludzkim prawom. Jest to moc i odwaga tego, kto gotów jest nawet iść do więzienia lub zginąć od miecza, gdyż jest przekonany, że „tu się okazuje wytrwałość i wiara świętych” (Ap 13, 10).
Tak więc w przypadku prawa wewnętrznie niesprawiedliwego, jakim jest prawo dopuszczające przerywanie ciąży i eutanazję, nie wolno się nigdy do niego stosować „ani uczestniczyć w kształtowaniu opinii publicznej przychylnej takiemu prawu, ani też okazywać mu poparcia w głosowaniu”. (…)

Pan Andrzej Duda wypowiedział się, a ja (przynajmniej na razie) nie mam na kogo głosować…

czwartek, 2 stycznia 2014

To idzie gender, gender, gender...

Tak już jesteśmy skonstruowani, że w naturalny sposób poszukujemy stabilnych punktów odniesienia. Chcemy, aby naszym  zachowaniem  rządziły  obiektywne  normy, proste i prawdziwe zasady. Ale czasami sprawy się komplikują...

Oto ledwie w Europie zakończyła życie jedna ideologia, to już coraz głośniej tupie buciorami nowa, tak na marginesie, wywodząca się z tego samego korzenia - "szczęście możliwe  jest  tylko  wtedy,  gdy wyrwiemy się z pancerza społecznych stereotypów i norm". I tak jak poprzednio bogatych przeciwstawiano biednym, tak teraz ideologia na swój celownik wzięła płeć... Jak już iść, to na całość. Co tam jakieś poboczne różnice, co tam bogactwo czy bieda - sięgnijmy po samą istotę! Tak naprawdę różnimy się przede wszystkim tutaj - w naszej płciowości.
Konsekwencje tego są tak dalece idące, że przeciętny zjadacz chleba nawet myśleć o tym nie chce. No bo co to znaczy, że mamy zlikwidować  różnicę? 
To coś, co od zawsze było elementem wprowadzającym do ludzkiego życia niezwykły dynamizm, co sprawiało, że nasze relacje były zawsze cudownie pokomplikowane... No bo który mężczyzna tak naprawdę zrozumie kobietę i wzajemnie? 

Społeczni inżynierowie widzą tu jednak coś innego. Płeć jest narzędziem nie tylko nierówności,  jest  podstawową  opresją   tego  świata.  To  różnica   między  mężczyzną i kobietą jest praprzyczyną wszelkiej mizerii tego świata. I gdyby to nie było straszne, to zawołalibyśmy za klasykiem: "Samiec Twój wróg!!!". 

Dobra, żarty na bok. Zastanówmy się poważnie o co chodzi dzisiejszym genderystom. Jakie są ich główne cele i jakie stosują strategie do ich realizacji. Ich droga jest już wcześniej wypróbowana, zmieniła się jedynie treść niesionego szaleństwa. Jak zawsze swoje cele realizować chcą krok po kroku, powoli, ale nieustannie.

Krok pierwszy: nie ma obiektywnej prawdy.
W każdym z nas żyje odrobina buntownika. Im jesteśmy młodsi, tym więcej miejsca w naszym życiu ten buntownik zajmuje. Przecież jest naturalnym to, że na pewnym etapie naszego życia bierzemy się za bary z nawet najbardziej obiektywnymi prawdami. Młody człowiek ma do tego prawo, to jego droga do spersonalizowania tego, co otrzymał w "prezencie" od wcześniejszych pokoleń. Najpierw muszę prawdę zanegować, potem sprawdzić, dopiero w końcu, ostatecznie przyjąć ją za swoją. Iluż z nas przeszło tę bolesną drogę...? 

Ale to właśnie w tę potrzebę uderzają genderyści. Nie ma prawd obiektywnych! Nawet to, co wydaje się poza dyskusją, moja płeć, także może, a nawet powinna być zakwestionowana. Bo niby dlaczego jedynym wyznacznikiem płci ma być biologia? A gdzie ludzka psychika? No i tu się zaczyna... Biologiczna płeć, coś, co było dotąd dla społeczeństw sprawą niepodważalną właśnie zostało podważone. Oto pojawia się nowy termin - tożsamość płciowa. Bo w sumie "nikt nie rodzi się kobietą (ani mężczyzną). Kobietą (mężczyzną) się staje". Płeć jest przede wszystkim sprawą psychologii, socjologii i kultury. Tak więc każdy z nas może zdecydować o tym, kim jest - kobietą, czy mężczyzną.

Jeżeli zrozumiemy tę prawdę, to zaczynamy rozumieć otchłań szaleństwa. Nie ma już miejsca dla małżeństwa mężczyzny i kobiety. Bo mężczyzna i kobieta jakich znamy przechodzą do przeszłości. Małżeństwem może być związek... każdego z każdym. Oby tylko zadeklarowali właściwą tożsamość płciową.
Ale szaleństwo pędzi dalej. Nie ma obiektywnych prawd! A więc niby dlaczego małżeństwo ma być instytucją mężczyzny i kobiety (jakkolwiek ich już nie rozumiemy)? Przecież poza tożsamością płciową istnieje jeszcze orientacja seksualna. Pamiętacie? Obiektywna prawda została już zakwestionowana. A więc droga otwarta do wszelkich "małżeństw". Heteroseksualiści? Niech sobie żyją. Ale niech pamiętają, że inni mają takie same prawo do równego funkcjonowania w społeczeństwie. I do dzieła, pederaści, lesbijki, biseksualiści, transwestyci i kto tam tylko chce - łączcie się jak chcecie. Właściwie dlaczego jedynie w pary? A trójkąty, czworokąty, a nawet bardziej zawiłe figury geometryczne? Nie ma obiektywnej prawdy...
I to już jest koniec rodziny jaką znamy dzisiaj, to koniec społeczeństwa, jakie jeszcze dzisiaj funkcjonuje. To koniec naszej cywilizacji...

Krok drugi: nie ma obiektywnej normy i prawa, które do tej normy mogłoby się odnosić. W sumie jest to logiczne - jak może istnieć obiektywna norma, gdy już prawda została zakwestionowana. 
Każdy z nas żyje wg własnej normy, a Państwo nie jest zobowiązane do strzeżenia żadnej obiektywnej normy. Oprócz jednej - normą jest tylko to..., że nie ma żadnej innej normy. I wchodzimy w etap totalnego nihilizmu, społecznej deprawacji i degrengolady. Prawa znane dzisiaj stają się anachronizmem. Nie ma ochrony małżeństwa i rodziny, no bo... nie ma czego chronić.
Już dzisiaj niektóre społeczeństwa na tym etapie się znalazły. W Polsce już od lat trwają wytrwałe próby, aby powoli ten stan wprowadzić. Krok do przodu, dwa do tyłu, ale ciągle mieszamy w głowie. Na razie jeszcze to "ciemne społeczeństwo" wszystkiego nie pojmie, więc mowa jedynie o równości, o różnych rolach, jakie mogą pełnić kobiety i mężczyzny. Powolutku eksperymentuje się w przedszkolach i szkołach, bo przecież to młode pokolenie ma być "awangardą wielkiej rewolucji". Na razie ciągle jeszcze za dużo tam wpływu katoprawicy, kleru i ciemnych rodziców, ale powolutku, krok po kroku... Jakoś zneutralizuje się Kaję Godek czy Elbanowskich. Inżynierowie społeczni są cierpliwi. Mają czas i pieniądze, mają poparcie władzy, mają nawet Panią Minister od Równania Wszystkiego ze Wszystkim. Ciągle jeszcze nie mają nas...

Krok trzeci: państwa i organizacje międzynarodowe są zobowiązane do tego, aby powyższe kroki bezwzględnie wprowadzać w życie. 
Nie wystarczy zadekretować, nie wystarczy pozbyć się dzisiejszych praw i wprowadzić nowe. Trzeba je jeszcze twardą ręką wprowadzać! Chce Afryka pieniędzy? Dostanie, a jakże. Ale najpierw niech właściwe "porządki" zrobi u siebie. Chcecie pieniądze od Cioci Unii? Marzy Wam się jakaś autostradka? Da się zrobić, ale najpierw parę kodeksów trzeba zmienić. I oto ONZ, Unia Europejska i wszystkie ich przybudówki stają się batem w ręce społecznych manipulatorów. Oni cierpliwie, tutaj mocniej, tam delikatniej swoje robią. Już robią! A na oporne społeczeństwa będą czekać. Zmienią się władze, dorośnie nowe, "poprawione" pokolenie, będzie dobrze. Będzie idealnie!
Nastanie era powszechnej szczęśliwości, gdzie nie będzie "tyranii prawdy", gdzie jedynym tyranem będzie ten, kto powie, że istnieje prawda obiektywna, że powinna być obiektywna norma i wynikające z niego prawo. I takiego tyrana będzie się niszczyć, medialnie, społecznie, a w końcu za pomocą prawa. Bo przecież "nie ma wolności dla wrogów wolności!" Przecież areszty i więzienia też są dla ludzi, no nie?

----------------------------------------------------------------------------

Tekst ten dedykuję wszystkim tym z nas, którzy traktują gender jako straszak, czarnego luda. Tym, którzy wołają: "Dajcie już spokój z tym gender... Przecież nie może być aż tak źle, jak o nich mówicie!"

Otóż może i będzie. I jest jeden sposób, aby tak się nie stało, aby ta roztoczona powyżej wizja nigdy się nie ziściła. Potrzebna nam wszystkim społeczna aktywność, społeczne działanie, zepchnięcie tych szaleńców do totalnej defensywy! Dlaczego mamy nie mówić, że normalne jest normalne? Dlaczego mamy pozwalać na to, aby ktoś ze skrzywioną psychiką wychowywał nasze dzieci? Jeszcze jest pora. To my jesteśmy znacznie silniejsi, to my kształtujemy  dzisiejsze społeczeństwo. Ale jeżeli usiądziemy na kanapach, weźmiemy do jednej ręki puszkę piwa, a  do drugiej telewizyjnego pilota..., to samo się nie zatrzyma. 
Genderyści tak naprawdę mocni są jedynie naszą słabością. Więc nie prześpijmy przyszłości.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Ślubuję Ci wierność...


"... ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że Cię nie opuszczę aż do śmierci."

Nieustannie należy powtarzać, że moje małżeńskie ślubowaniem jest aktem jednostronnym, czyli bezwarunkowym. Trudne. Tylko dla orłów. :)

Ale idźmy dalej. "...ślubuję Ci wierność..." - znowu przeciętny "zjadacz chleba" powie, że wszystko jasne. Dzisiejszy młody żonkoś tę część przysięgi rozumie jako zobowiązanie się do tego, że nie będzie miał innych kobiet "na boku". Taki jest serialowy świat, taka jest nasza obrazkowa, bezrefleksyjna cywilizacja...

Ale "...ślubuję Ci wierność..., to oczywiście ślubowanie czegoś zupełnie innego. Wierność to postawa "przylgnięcia" do kogoś, czasami czegoś. Wierność małżeńska, to postawa, w której chcę "przylgnąć" do mojej małżonki tak, aby zawsze dla mnie była najważniejsza, pierwsza.

Gdybyśmy słowa małżeńskiego ślubowania mogli zamienić, to mogłyby one brzmieć: "ślubuję Ci, że zrobię wszystko, abyś to TY zawsze była na pierwszym miejscu w moim życiu. Abyś to Ty była najważniejsza..." Wydaje się proste. Ale prostym nie jest.

W życie małżeńskie co jakiś czas wpełza niewierność. I to nie ta serialowo-pościelowa. Niewierność rozumiana jako przyzwolenie na to, aby jakaś sprawa, jakaś pasja, jakaś osoba przysłoniła mi moja relację z małżonką. Tak dokonuje się pierwszy krok w niewierności. Coś lub ktoś staje się pierwszym w moim życiu, relacja z małżonką schodzi na drugi plan. Jeżeli szybko nie rozpoznam tej choroby, to czeka nas ciężkie doświadczenie niewierności małżeńskiej, bo słabości mają zwyczaj się rozrastać, jak chwasty, ich nie trzeba pielęgnować...

Bardzo mocno uderzyła mnie niedawna historia. Oto pewna osoba publiczna rozwiodła się ze swoją żoną. Bywa... Odbiło facetowi w Londynie. Może jeszcze sprawę przemyśli...
Nic z tego! Jego wyjaśnienie sprawy było dla mnie porażające!!! Oto ten niewątpliwie inteligentny człowiek podaje jako powód rozejścia się  to, że jego żona nie chciała podążać za nim w JEGO karierze politycznej...
Jakie to smutne. On nic nie rozumie!!! W czasie ślubu przysięgał swojej żonie, że to Ona będzie dla niego najważniejsza. Ale w ich małżeństwo wpełzła niewierność... Krok po kroku kariera polityczna przysłoniła mu relację małżeńską. Londyński romans to tylko konsekwencja...

W małżeństwie tak naprawdę ciągle jesteśmy skazani na akty niewierności. Wciąż pojawia się coś/ktoś, co naszą pierwotną i najważniejszą relację stara się przysłonić. Dlatego miłość małżeńska wymaga czujności i ciągłego badania swojego serca. Ciągłego wracania do głównego nurtu, do pierwotnego źródła. Jest to stałe przepraszanie i przebaczanie.

I to jest piękne. Gdy żona widzi, że mąż stara się Jej być tak bardzo wierny, ze bada swoje serce, że czuwa, że przeprasza, że się w miłości małżeńskiej nawraca...

"... ślubuję Ci wierność..." oznacza to, że zrobię wszystko, abyś to Ty była w moim życiu pierwsza, najważniejsza.
A od Ciebie oczekuję tej samej postawy i gotów jestem przebaczyć Ci każdy akt złamania tej części przysięgi.

Przysięga tylko dla orłów... :)

Cdn... ;-)

niedziela, 10 czerwca 2012

Ślubuję Ci miłość...

"... ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że Cię nie opuszczę aż do śmierci."

Przysięga małżeńska jest zobowiązaniem niezwykłym. Dwoje ludzi, którzy dotąd prowadzili niezależne życie, stają się jednym. Jak mówią mądrzy ludzie w tym momencie przestaje istnieć "Ja", rozpoczyna życie jedynie "My"...

Przysięga jest też aktem jednostronnym, nie ma uzależnienia jej ważności od postawy drugiej strony. Nie ma opcji zerwania czy wypowiedzenia jej. Nie ma "gwiazdek", ani drobnego druczku. To JA zobowiązuje się wypełnić przysięgę, bez względu na to, jak TY potraktujesz swoją... 
Myślę, że wielu z nas z treścią przysięgi jest na tyle "oswojonych", że nie do końca rozumiemy jej istotę. Wielu nowożeńców wypowiada ją automatycznie, wielu do samej ceremonii podchodzi zbyt lekko, traktując ją jedynie jako element koniecznej tradycji.

No bo jak rozumieć słowa "... ślubuję Ci miłość..."? Przecież to takie oczywiste! Ale czy naprawdę?
Ślubowanie to uroczysta przysięga. Przysięga to zobowiązanie do czegoś, co często związane jest z negatywnymi konsekwencjami niedotrzymania swojego zobowiązania. Czyli już pierwsze słowo tej niezwykłej ceremonii nadaje bardzo poważny, wiążący charakter. Oto On chce przysięgać, ślubować swojej małżonce. Ona chce przysięgać, ślubować swojemu mężowi. Nie obiecywać, nie deklarować, ale uroczyście przysięgać! Aż do śmierci! 


Pójdźmy dalej. "... ślubuję Ci miłość...". Znowu największym niebezpieczeństwem dla właściwego rozumienia tych słów jest trywialne, serialowe traktowanie "miłości". Nie ma chyba bardziej sponiewieranego słowa w naszym języku jak "miłość". Używane w najbardziej zwariowanych kontekstach, nadużywane i rozumiane przez każdego inaczej. Ile osób, tyle znaczeń...
Kiedy mamy do czynienia z przysięgą, to znaczenie musi być jasno określone. Muszę przecież wiedzieć, co przysięgam! Dlatego należy wrócić do źródeł. Miłość to nic innego, jak pragnienie szczęścia dla drugiej osoby. Oooops! Jak daleko często jesteśmy od takiego rozumienia.

Gdybyśmy mogli zamienić słowa przysięgi małżeńskiej tak, aby jasno oddawała jej treść, to można by powiedzieć: "Ślubuję Ci, że zrobię wszystko, abyś to Ty była szczęśliwa w naszym małżeństwie." Zrobię wszystko? Tylko Ty? Niezwykle trudne zobowiązanie... Myślę, że nikt z nas, nawet doświadczone i udane małżeństwa, nie może uczciwie powiedzieć, że wywiązuje się z tej części w pełni. Nie, małżeństwo to ciągłe dążenie do wypełniania treści tej przysięgi życiem. Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z roku na rok.
To Ty masz być szczęśliwa, w ślubowaniu małżeńskim nie ma niczego o moim szczęściu... 
Problem. Do tej pory byłem przede wszystkim nakierowany na szukanie własnego szczęścia, mojego dobra. A przysięga wprowadza mnie w nową rzeczywistość. To ja mam być tym, który zapewnia szczęście mojej małżonce. 
I szczęśliwym małżeństwem będzie takie, w którym obie strony, ona i on, robią wszystko, aby to druga strona była szczęśliwa.


Myślę, że czasami sprawy, które wydają się być prostymi, warto jest doprowadzić do ich istoty. I wtedy często okazuje się, ze rozumieliśmy je w zupełnie opaczny sposób.


Czyli kochajmy się! Albo inaczej, róbmy wszystko, aby to druga strona była szczęśliwa w naszym związku.


Cdn. ;-)

poniedziałek, 14 listopada 2011

Biedna Krytyka Polityczna...

Ostatnio środowisko Krytyki Politycznej ma strasznego pecha. A do tego część opinii publicznej próbuje zupełnie bezpodstawnie z KP stworzyć jakiegoś inspiratora bojówek antymarszowych.

No bo popatrzcie Państwo sami.
Siedzą sobie spokojnie 11 listopada w swojej knajpce na Nowym Świecie, a tu goście! Zupełnie niespodziewani! (jeżeli ktoś będzie twierdził inaczej, to przez KP zostanie pociągnięty do odpowiedzialności karnej) Towarzysze zza Odry! "Herzlich wilcommen, Kameraden!"
No i ledwie usiedli, kawę zaczęli parzyć, a tu wpada Policja. I jakieś zarzuty, że bojówka, że atakowali, że grupa rekonstrukcyjna...
Panie oficerze, NASI przyjaciele??? To jest absolutnie niemożliwe. My tu grzecznie siedzimy i pijemy kawę! (jeżeli ktoś będzie twierdził inaczej, to przez KP zostanie pociągnięty do odpowiedzialności karnej)
Jednak Policja Towarzyszy zgarnęła. Trudno, towarzysze z KP kawę musieli wypić sami.

Ledwie udało im się wyjaśnić swoje prawie-dziewictwo na konferencji prasowej (jeżeli ktoś będzie twierdził inaczej, to przez KP zostanie pociągnięty do odpowiedzialności karnej), a tu znowu pech.
Okazało się, że ich Kameraden pozostawili w knajpie parę drobiazgów. Naprawdę, drobiazgi... W ogóle o czym tu mówić. Jakiś kastecik (taki wielopalcy pierścionek zaręczynowy), jakiś kijaszek, najpewniej używany jako laska przez jednego z niepełnosprawnych Kameraden, trochę gazu (ale to do inhalacji, przecież Kameraden mogą mieć astmę!) i tam parę takich dupereli. Wszystkie one służą do użytku własnego! (jeżeli ktoś będzie twierdził inaczej, to przez KP zostanie pociągnięty do odpowiedzialności karnej). O czym tu w ogóle gadać! KP oczywiście nie mogła o tym wiedzieć! Lewicowa cnota na to by nie pozwoliła! (jeżeli ktoś będzie twierdził inaczej, to przez KP zostanie pociągnięty do odpowiedzialności karnej)


Że co??? Że niby to był skład broni??? No, kolego jeżeli będziesz tak twierdził, to przez KP zostaniesz pociągnięty do odpowiedzialności karnej...

Logiczne byłoby, aby Pani Prezydent Warszawy rozwiązała z KP umowę najmu na te pechową kafejkę. Ale ile pecha można mieć. Tym razem choć trochę szczęścia. Pani Prezydent przeżywa ciężkie stadium choroby, która przejawia się ostra fobią przed przegrana sprawą sądową. Tak przynajmniej tłumaczyła swoja decyzję zgody na zorganizowanie antydemonstracji w tym samym mieście, na tej samej ulicy, na tym samym placu, o tej samej porze...
No i KP swoją bidną kafejkę pewnie zatrzyma... (jeżeli ktoś będzie twierdził inaczej, to przez KP zostanie pociągnięty do odpowiedzialności karnej).


Aha, tutaj link, na którym możesz obejrzeć niemieckie precjoza - http://www.tvn24.pl/-1,1724153,0,1,palki--kastety--gaz-w-siedzibie-krytyki-politycznej,wiadomosc.html

wtorek, 1 listopada 2011

Cicha śmierć.... Chyba, że coś zrobisz!

Właśnie dzisiaj, w Święto Wszystkich Świętych chciałem podzielić się z Wami refleksją, która mnie ściga od pewnego czasu. Jestem w trakcie lektury "Obozu świętych" Jean'a Raspail. Napisana w roku 1973 futurystyczna powieść o końcu cywilizacji białego człowieka. Niezwykła, przenikliwa, boleśnie pasująca do dzisiejszych czasów.
Na tę powieść nałożył się blog Mariana Piłki "Ordo et Libertas", a szczególnie niedawna notatka pt. "Upadek Europy". Wszystkim Wam polecam i jedną i drugą lekturę. I przyznam, że nie mogę oderwać się od myśli, że czytam teksty swego rodzaju prorocze.

Każdemu z nas, czy to w sposób świadomy czy też nie, wydaje się, że wszystko kręci się wokół niego. Że świat to najpierw on, potem jego bliscy, a potem reszta... To takie ludzkie, takie naturalne. I takie złudne...
Tak naprawdę jesteśmy wszyscy, a precyzyjniej każdy z nas elementem rzeczywistości. Na którą zwykle mamy niewielki wpływ. Chociaż suma tych niewielkich wpływów może dać realny impakt. Ale często nawet tego niewielkiego wpływu się wyrzekamy. I dajemy nieść się innym wpływom, pozwalamy, aby sprawy biegły własnym torem. A bardzo często jest to dla nas, dla naszej bliższej, a na pewno dalszej przyszłości tor ślepy.
Dzisiejszy człowiek nauczył się żyć w krótkiej perspektywie. Od weekendu do weekendu, od jednego odcinka serialu do następnego, od urlopu do urlopu. Tak kroczek za kroczkiem. I czasami patrząc jedynie na te kroczki zupełnie nie widzimy końca drogi, którą zmierzamy. Oczywiście nie zawsze ten koniec dokładnie możemy dostrzec, ale przy naszej dobrej woli, przy pewnej mądrości życiowej można wyciągnąć daleko idące wnioski chociażby z jej kierunku. Oraz z historii tych, którzy szli przed nami.
Ale my stawiamy te małe kroczki. I nawet nie uświadamiamy sobie tego, ze to nie my sami wybieramy kierunek naszej drogi. Albo inaczej. Że sami pozbawiliśmy się wolności wybierania tego kierunku. Bo to przecież trudne. To wymaga myślenia. To wymaga ciągłego podejmowania decyzji, ciągłego podejmowania ryzyka. Po co? Inni zrobią to za mnie. I tak drepczę za innymi. Dokąd? Oni wiedzą. Mam nadzieję...

Dzisiaj wszyscy mówią o kryzysie. Kryzysie finansowym, kryzysie moralnym, kryzysie rodziny, kryzysie Kościoła. I w tym kontekście najchętniej mówimy o Grecji, "tej dzisiejszej młodzieży", naszym sąsiedzie, księżach i biskupach.
I nie stać nas na odważne stwierdzenie, że oto JA jestem centrum kryzysu. To ze mną jest problem, bo to ja wypuściłem, oddałem skromne narzędzia władzy nad swoim życiem w ręce innych.

Wyzbyłem się płodności. Tej traktowanej jak najbardziej dosłownie uznając posiadanie dzieci przede wszystkim za komplikację w moim życiu i ograniczając świadomie ich liczbę. I oto moja rodzina, moja miejscowość, moja Ojczyzna traci z roku na rok swoich obywateli. Traci swój potencjał.
Ale wyzbyłem się także płodności intelektualnej. To nie ja decyduję o kierunku mojego życia, ale prąd rzeki, w której jestem. Nie chce mi się podjąć wysiłku, nie chce mi się podjąć działania. I płynę z prądem. Coraz dalej. Z prądem, tak jak wszystkie chore ryby. Zdrowe i mocne płyną zawsze pod prąd! 
I żyję nie swoim życiem, życiem pełnym sloganów, pustych haseł, modnych odzywek. Jestem "trendy", nie chcę się wychylać. Żyję życiem, które kreuje ktoś inny. Śmierć jednak będzie moją własną. Bardzo indywidualną. I będę tam sam ze swoim, nie-swoim życiem.

Dzisiejsi "mistrzowie" polityki w zdecydowanej większości poddają się tej samej słabości. Tylko, że dla nich interwał, którym odmierzają czas to kalendarz wyborczy, a prąd stanowi wszystko to, co politycznie poprawne, to, co akceptują ich wyborcy. Co akurat teraz jest "trendy" na politycznych salonach Europy. Ale nikt NIE CHCE świadomie tego trendu kreować. Wszyscy chcą grzecznie płynąć. Nie wychylać się. 
Oni, tak samo jak i ja wypuścili narzędzia władzy ze swoich rąk. Tej władzy, w walce o którą gotowi byli niemal zniszczyć przeciwnika! A zamiast władzy przyjęli mniej lub bardziej polityczny bezwład. Dotyczy to zarówno tych, którzy "sprawują" władzę, jak też i tych, którzy są w opozycji. Plastikowi politycy plastikowego społeczeństwa...
Gdy rozejrzymy się poza nasze podwórko, to zobaczymy, że ta intelektualna bezpłodność jest chorobą zaraźliwą. Wszyscy w koło są tacy sami! Polityczne klony! Choć trzeba tutaj wspomnieć o europejskim wyjątku, którym jest Viktor Orban. Jest on chyba jedynie wyjątkiem, który potwierdza śmiertelną regułę. Gdzie się więc podziała władza? Kto nami rządzi?
Władzy nie ma... Są tylko dyrektywy, zarządzenia. Urzędnicze działania. Niby-władzę przejęła polityczna biurokracja. "Tak musi być!" Przynajmniej wszyscy w prądzie tak wołają. "Musimy się dostosować!" Śpiewają nieme ryby. I płyniemy...

Czy jesteśmy na to wszystko skazani? Czy nie mamy wyjścia? Na pewno wszyscy nieźle wdepnęliśmy. I droga wyjścia wymaga determinacji. Najpierw w naszych osobistych wyborach. Może warto myśleć przed podjęciem decyzji? Może warto mieć własne zdanie? Może warto powalczyć z moim życiowym prądem? I zacząć żyć własnym życiem. Pomachać uprzejmie tym wszystkim, którzy spokojnie, "trendy" odpływają w sina dal.

A w naszym życiu społecznym? Na pewno warto zacząć myśleć samodzielnie, a nie poddawać się hipnotycznym seansom dwóch głównych bohaterów. Warto rozejrzeć się wokół siebie. Warto w sobie odkryć na nowo sumienie. I TRZEBA pójść za jego głosem. Trzeba pożegnać tych, dla których polityka jest sposobem służenia opinii publicznej. Tych, którzy nie służą wartościom, które mogą nie być "trendy".
Warto stawiać na ludzi sumienia, na ludzi, którzy pokazują, ze płynięcia pod prąd, także w życiu społecznym się nie boją.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Dwa kryzysy, jeden powód...


Najpierw z coraz większym zaniepokojeniem oglądaliśmy programy ekonomiczne. Grecja, Irlandia, Portugalia, Włochy, Hiszpania. Teraz Stany.  Mamy powody, czy ich nie mamy, a jednak skóra nam trochę cierpnie. Indeksy lecą na łeb na szyję. KRYZYS ekonomiczny nadchodzi...
Ostatnie dni jednak przyniosły zupełnie nowy obraz kryzysu.  Kryzys społeczny.  Oto londyńskie ulice przez trzy noce w sposób absolutnie niewyobrażalny zostały opanowane przez bandyckie grupy nastoletnich chuliganów.  Nie ma prawa, nie ma zasad, oni "odbierają sobie podatki"...

Niektórzy mówią, że wspólnym mianownikiem obu kryzysów jest bieda. Że kryzys ekonomiczny tak oto przerodził się  w kryzys społeczny.
Dla mnie to bzdura! Mieszkam w rejonie, gdzie biedy jest dużo. Ale za to ile godności, ile dumy.  Bieda nie popycha normalnych ludzi do bandytyzmu!

Ja widzę tutaj inny wspólny mianownik. Może trochę na pierwszy rzut oka zaskakujący, ale... Za oba kryzysy winić należy dzisiejszą klasę polityczną! 

Dzisiejsi politycy kochają życie w udawanym świecie! 

Rozkoszują się przedstawianiem zafałszowanego, zakłamanego obrazu świata.
I tak w dziedzinie finansów politycy całe dekady tolerują życie swoich krajów ponad stan. Ponad realne możliwości.  "Dług publiczny? Pewnie to coś złego, ale przecież jakoś to będzie. Bezrobocie?  Jakoś to będzie."  Z rządu na rząd, z dziesięciolecia w dziesięciolecie.  Trudne decyzje przechodziły z roku na rok -  nie podejmowane.
Ale w końcu przychodzi czas, w którym za zaniedbania, za wygodnictwo trzeba zapłacić. I nadchodzi kryzys.

Natomiast w życiu społecznym politycy lubią być poprawni.  Czyli często podchodzą do społecznych problemów w taki sposób, aby było "ładnie", a nie skutecznie.  Oto politycy francuscy przez dziesięciolecia przyjmowali do swojego kraju imigrantów zupełnie ignorując fakt, że tworzą oni równoległe społeczeństwo. Trochę podobnie było w Anglii, choć tam procesy asymilacyjne zachodziły sprawniej.  Nikt nie monitorował (albo robił to bardzo nieskutecznie) ewentualnych zagrożeń,  jakie z takiego stanu wynikają dla społeczeństwa, dla Państwa.  Sytuację podobną, choć z zupełnie inną genezą, mamy z dzisiejszymi społecznościami "hooligans", czy naszych rodzimych kiboli.  Takie grupy są potencjalnym zagrożeniem dla ładu społecznego.  Powinny być bardzo skutecznie monitorowane, a w razie konieczności sprawnie przez właściwe siły potraktowane.  Ale polityk dzisiejszych czasów tego nie zrobi.  On kalkuluje, sprawdza jak odbije się to na jego wizerunku. A problem nabrzmiewa. 
Ale w końcu przychodzi czas, w którym za zaniedbania, za wygodnictwo trzeba zapłacić. I nadchodzi kryzys.

Politycy są jak dzieci. Uważają, że wystarczy zamknąć oczy, aby problem zniknął. A on zniknąć nie chce. Rośnie jak wrzód. A potem robimy wielkie oczy, gdy pęka.

Dlatego tak ważne jest, aby wyborcy, abyśmy my, zrozumieli to już teraz.  Nie wybiera się partii tylko dlatego, że budzi nasze pozytywne emocje!  Nie wybiera się polityka, który nie jest wiarygodny!  Który ma wiele twarzy!
Bardziej niż czegokolwiek innego potrzeba nam polityków, którzy nie bawią się nami, którzy traktują nas poważnie.  Takich, którzy swoim życiem potwierdzili swoje słowa. 
Takich, którzy potrafią twardo powiedzieć:  "Nie, tego nigdy nie zrobię!"  Polityk, którzy potrafi odmówić, będzie potrafił też postępować uczciwie. 
Dlatego wybierając trzeba mieć otwarte głowy.  I traktować wybieranych polityków jak inwestycję. Mają zabezpieczać nas od kłopotów, a nie kłopotów przysparzać.


W Nowym Roku 2022 -> zasypmy rowy!!!

Takie nietypowe życzenia chcę nam złożyć... 😉 Kiedy myślę o odchodzącym roku, to choroba, która nas dotyka wcale nie jest najgorszą sprawą....