Chata z prawej

Chata z prawej

poniedziałek, 14 listopada 2011

Biedna Krytyka Polityczna...

Ostatnio środowisko Krytyki Politycznej ma strasznego pecha. A do tego część opinii publicznej próbuje zupełnie bezpodstawnie z KP stworzyć jakiegoś inspiratora bojówek antymarszowych.

No bo popatrzcie Państwo sami.
Siedzą sobie spokojnie 11 listopada w swojej knajpce na Nowym Świecie, a tu goście! Zupełnie niespodziewani! (jeżeli ktoś będzie twierdził inaczej, to przez KP zostanie pociągnięty do odpowiedzialności karnej) Towarzysze zza Odry! "Herzlich wilcommen, Kameraden!"
No i ledwie usiedli, kawę zaczęli parzyć, a tu wpada Policja. I jakieś zarzuty, że bojówka, że atakowali, że grupa rekonstrukcyjna...
Panie oficerze, NASI przyjaciele??? To jest absolutnie niemożliwe. My tu grzecznie siedzimy i pijemy kawę! (jeżeli ktoś będzie twierdził inaczej, to przez KP zostanie pociągnięty do odpowiedzialności karnej)
Jednak Policja Towarzyszy zgarnęła. Trudno, towarzysze z KP kawę musieli wypić sami.

Ledwie udało im się wyjaśnić swoje prawie-dziewictwo na konferencji prasowej (jeżeli ktoś będzie twierdził inaczej, to przez KP zostanie pociągnięty do odpowiedzialności karnej), a tu znowu pech.
Okazało się, że ich Kameraden pozostawili w knajpie parę drobiazgów. Naprawdę, drobiazgi... W ogóle o czym tu mówić. Jakiś kastecik (taki wielopalcy pierścionek zaręczynowy), jakiś kijaszek, najpewniej używany jako laska przez jednego z niepełnosprawnych Kameraden, trochę gazu (ale to do inhalacji, przecież Kameraden mogą mieć astmę!) i tam parę takich dupereli. Wszystkie one służą do użytku własnego! (jeżeli ktoś będzie twierdził inaczej, to przez KP zostanie pociągnięty do odpowiedzialności karnej). O czym tu w ogóle gadać! KP oczywiście nie mogła o tym wiedzieć! Lewicowa cnota na to by nie pozwoliła! (jeżeli ktoś będzie twierdził inaczej, to przez KP zostanie pociągnięty do odpowiedzialności karnej)


Że co??? Że niby to był skład broni??? No, kolego jeżeli będziesz tak twierdził, to przez KP zostaniesz pociągnięty do odpowiedzialności karnej...

Logiczne byłoby, aby Pani Prezydent Warszawy rozwiązała z KP umowę najmu na te pechową kafejkę. Ale ile pecha można mieć. Tym razem choć trochę szczęścia. Pani Prezydent przeżywa ciężkie stadium choroby, która przejawia się ostra fobią przed przegrana sprawą sądową. Tak przynajmniej tłumaczyła swoja decyzję zgody na zorganizowanie antydemonstracji w tym samym mieście, na tej samej ulicy, na tym samym placu, o tej samej porze...
No i KP swoją bidną kafejkę pewnie zatrzyma... (jeżeli ktoś będzie twierdził inaczej, to przez KP zostanie pociągnięty do odpowiedzialności karnej).


Aha, tutaj link, na którym możesz obejrzeć niemieckie precjoza - http://www.tvn24.pl/-1,1724153,0,1,palki--kastety--gaz-w-siedzibie-krytyki-politycznej,wiadomosc.html

wtorek, 1 listopada 2011

Cicha śmierć.... Chyba, że coś zrobisz!

Właśnie dzisiaj, w Święto Wszystkich Świętych chciałem podzielić się z Wami refleksją, która mnie ściga od pewnego czasu. Jestem w trakcie lektury "Obozu świętych" Jean'a Raspail. Napisana w roku 1973 futurystyczna powieść o końcu cywilizacji białego człowieka. Niezwykła, przenikliwa, boleśnie pasująca do dzisiejszych czasów.
Na tę powieść nałożył się blog Mariana Piłki "Ordo et Libertas", a szczególnie niedawna notatka pt. "Upadek Europy". Wszystkim Wam polecam i jedną i drugą lekturę. I przyznam, że nie mogę oderwać się od myśli, że czytam teksty swego rodzaju prorocze.

Każdemu z nas, czy to w sposób świadomy czy też nie, wydaje się, że wszystko kręci się wokół niego. Że świat to najpierw on, potem jego bliscy, a potem reszta... To takie ludzkie, takie naturalne. I takie złudne...
Tak naprawdę jesteśmy wszyscy, a precyzyjniej każdy z nas elementem rzeczywistości. Na którą zwykle mamy niewielki wpływ. Chociaż suma tych niewielkich wpływów może dać realny impakt. Ale często nawet tego niewielkiego wpływu się wyrzekamy. I dajemy nieść się innym wpływom, pozwalamy, aby sprawy biegły własnym torem. A bardzo często jest to dla nas, dla naszej bliższej, a na pewno dalszej przyszłości tor ślepy.
Dzisiejszy człowiek nauczył się żyć w krótkiej perspektywie. Od weekendu do weekendu, od jednego odcinka serialu do następnego, od urlopu do urlopu. Tak kroczek za kroczkiem. I czasami patrząc jedynie na te kroczki zupełnie nie widzimy końca drogi, którą zmierzamy. Oczywiście nie zawsze ten koniec dokładnie możemy dostrzec, ale przy naszej dobrej woli, przy pewnej mądrości życiowej można wyciągnąć daleko idące wnioski chociażby z jej kierunku. Oraz z historii tych, którzy szli przed nami.
Ale my stawiamy te małe kroczki. I nawet nie uświadamiamy sobie tego, ze to nie my sami wybieramy kierunek naszej drogi. Albo inaczej. Że sami pozbawiliśmy się wolności wybierania tego kierunku. Bo to przecież trudne. To wymaga myślenia. To wymaga ciągłego podejmowania decyzji, ciągłego podejmowania ryzyka. Po co? Inni zrobią to za mnie. I tak drepczę za innymi. Dokąd? Oni wiedzą. Mam nadzieję...

Dzisiaj wszyscy mówią o kryzysie. Kryzysie finansowym, kryzysie moralnym, kryzysie rodziny, kryzysie Kościoła. I w tym kontekście najchętniej mówimy o Grecji, "tej dzisiejszej młodzieży", naszym sąsiedzie, księżach i biskupach.
I nie stać nas na odważne stwierdzenie, że oto JA jestem centrum kryzysu. To ze mną jest problem, bo to ja wypuściłem, oddałem skromne narzędzia władzy nad swoim życiem w ręce innych.

Wyzbyłem się płodności. Tej traktowanej jak najbardziej dosłownie uznając posiadanie dzieci przede wszystkim za komplikację w moim życiu i ograniczając świadomie ich liczbę. I oto moja rodzina, moja miejscowość, moja Ojczyzna traci z roku na rok swoich obywateli. Traci swój potencjał.
Ale wyzbyłem się także płodności intelektualnej. To nie ja decyduję o kierunku mojego życia, ale prąd rzeki, w której jestem. Nie chce mi się podjąć wysiłku, nie chce mi się podjąć działania. I płynę z prądem. Coraz dalej. Z prądem, tak jak wszystkie chore ryby. Zdrowe i mocne płyną zawsze pod prąd! 
I żyję nie swoim życiem, życiem pełnym sloganów, pustych haseł, modnych odzywek. Jestem "trendy", nie chcę się wychylać. Żyję życiem, które kreuje ktoś inny. Śmierć jednak będzie moją własną. Bardzo indywidualną. I będę tam sam ze swoim, nie-swoim życiem.

Dzisiejsi "mistrzowie" polityki w zdecydowanej większości poddają się tej samej słabości. Tylko, że dla nich interwał, którym odmierzają czas to kalendarz wyborczy, a prąd stanowi wszystko to, co politycznie poprawne, to, co akceptują ich wyborcy. Co akurat teraz jest "trendy" na politycznych salonach Europy. Ale nikt NIE CHCE świadomie tego trendu kreować. Wszyscy chcą grzecznie płynąć. Nie wychylać się. 
Oni, tak samo jak i ja wypuścili narzędzia władzy ze swoich rąk. Tej władzy, w walce o którą gotowi byli niemal zniszczyć przeciwnika! A zamiast władzy przyjęli mniej lub bardziej polityczny bezwład. Dotyczy to zarówno tych, którzy "sprawują" władzę, jak też i tych, którzy są w opozycji. Plastikowi politycy plastikowego społeczeństwa...
Gdy rozejrzymy się poza nasze podwórko, to zobaczymy, że ta intelektualna bezpłodność jest chorobą zaraźliwą. Wszyscy w koło są tacy sami! Polityczne klony! Choć trzeba tutaj wspomnieć o europejskim wyjątku, którym jest Viktor Orban. Jest on chyba jedynie wyjątkiem, który potwierdza śmiertelną regułę. Gdzie się więc podziała władza? Kto nami rządzi?
Władzy nie ma... Są tylko dyrektywy, zarządzenia. Urzędnicze działania. Niby-władzę przejęła polityczna biurokracja. "Tak musi być!" Przynajmniej wszyscy w prądzie tak wołają. "Musimy się dostosować!" Śpiewają nieme ryby. I płyniemy...

Czy jesteśmy na to wszystko skazani? Czy nie mamy wyjścia? Na pewno wszyscy nieźle wdepnęliśmy. I droga wyjścia wymaga determinacji. Najpierw w naszych osobistych wyborach. Może warto myśleć przed podjęciem decyzji? Może warto mieć własne zdanie? Może warto powalczyć z moim życiowym prądem? I zacząć żyć własnym życiem. Pomachać uprzejmie tym wszystkim, którzy spokojnie, "trendy" odpływają w sina dal.

A w naszym życiu społecznym? Na pewno warto zacząć myśleć samodzielnie, a nie poddawać się hipnotycznym seansom dwóch głównych bohaterów. Warto rozejrzeć się wokół siebie. Warto w sobie odkryć na nowo sumienie. I TRZEBA pójść za jego głosem. Trzeba pożegnać tych, dla których polityka jest sposobem służenia opinii publicznej. Tych, którzy nie służą wartościom, które mogą nie być "trendy".
Warto stawiać na ludzi sumienia, na ludzi, którzy pokazują, ze płynięcia pod prąd, także w życiu społecznym się nie boją.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Dwa kryzysy, jeden powód...


Najpierw z coraz większym zaniepokojeniem oglądaliśmy programy ekonomiczne. Grecja, Irlandia, Portugalia, Włochy, Hiszpania. Teraz Stany.  Mamy powody, czy ich nie mamy, a jednak skóra nam trochę cierpnie. Indeksy lecą na łeb na szyję. KRYZYS ekonomiczny nadchodzi...
Ostatnie dni jednak przyniosły zupełnie nowy obraz kryzysu.  Kryzys społeczny.  Oto londyńskie ulice przez trzy noce w sposób absolutnie niewyobrażalny zostały opanowane przez bandyckie grupy nastoletnich chuliganów.  Nie ma prawa, nie ma zasad, oni "odbierają sobie podatki"...

Niektórzy mówią, że wspólnym mianownikiem obu kryzysów jest bieda. Że kryzys ekonomiczny tak oto przerodził się  w kryzys społeczny.
Dla mnie to bzdura! Mieszkam w rejonie, gdzie biedy jest dużo. Ale za to ile godności, ile dumy.  Bieda nie popycha normalnych ludzi do bandytyzmu!

Ja widzę tutaj inny wspólny mianownik. Może trochę na pierwszy rzut oka zaskakujący, ale... Za oba kryzysy winić należy dzisiejszą klasę polityczną! 

Dzisiejsi politycy kochają życie w udawanym świecie! 

Rozkoszują się przedstawianiem zafałszowanego, zakłamanego obrazu świata.
I tak w dziedzinie finansów politycy całe dekady tolerują życie swoich krajów ponad stan. Ponad realne możliwości.  "Dług publiczny? Pewnie to coś złego, ale przecież jakoś to będzie. Bezrobocie?  Jakoś to będzie."  Z rządu na rząd, z dziesięciolecia w dziesięciolecie.  Trudne decyzje przechodziły z roku na rok -  nie podejmowane.
Ale w końcu przychodzi czas, w którym za zaniedbania, za wygodnictwo trzeba zapłacić. I nadchodzi kryzys.

Natomiast w życiu społecznym politycy lubią być poprawni.  Czyli często podchodzą do społecznych problemów w taki sposób, aby było "ładnie", a nie skutecznie.  Oto politycy francuscy przez dziesięciolecia przyjmowali do swojego kraju imigrantów zupełnie ignorując fakt, że tworzą oni równoległe społeczeństwo. Trochę podobnie było w Anglii, choć tam procesy asymilacyjne zachodziły sprawniej.  Nikt nie monitorował (albo robił to bardzo nieskutecznie) ewentualnych zagrożeń,  jakie z takiego stanu wynikają dla społeczeństwa, dla Państwa.  Sytuację podobną, choć z zupełnie inną genezą, mamy z dzisiejszymi społecznościami "hooligans", czy naszych rodzimych kiboli.  Takie grupy są potencjalnym zagrożeniem dla ładu społecznego.  Powinny być bardzo skutecznie monitorowane, a w razie konieczności sprawnie przez właściwe siły potraktowane.  Ale polityk dzisiejszych czasów tego nie zrobi.  On kalkuluje, sprawdza jak odbije się to na jego wizerunku. A problem nabrzmiewa. 
Ale w końcu przychodzi czas, w którym za zaniedbania, za wygodnictwo trzeba zapłacić. I nadchodzi kryzys.

Politycy są jak dzieci. Uważają, że wystarczy zamknąć oczy, aby problem zniknął. A on zniknąć nie chce. Rośnie jak wrzód. A potem robimy wielkie oczy, gdy pęka.

Dlatego tak ważne jest, aby wyborcy, abyśmy my, zrozumieli to już teraz.  Nie wybiera się partii tylko dlatego, że budzi nasze pozytywne emocje!  Nie wybiera się polityka, który nie jest wiarygodny!  Który ma wiele twarzy!
Bardziej niż czegokolwiek innego potrzeba nam polityków, którzy nie bawią się nami, którzy traktują nas poważnie.  Takich, którzy swoim życiem potwierdzili swoje słowa. 
Takich, którzy potrafią twardo powiedzieć:  "Nie, tego nigdy nie zrobię!"  Polityk, którzy potrafi odmówić, będzie potrafił też postępować uczciwie. 
Dlatego wybierając trzeba mieć otwarte głowy.  I traktować wybieranych polityków jak inwestycję. Mają zabezpieczać nas od kłopotów, a nie kłopotów przysparzać.


sobota, 2 lipca 2011

Grecka tragedia, czyli ciemny lud wszystko kupi...

Wbrew tytułowi nie zamierzam analizować tutaj sytuacji gospodarczo-ekonomicznej Grecji. Nie znam się na tym.
Ale na przykładzie Grecji można wyciągać wiele lekcji.
Grecja jest okrutnym, ale doskonałym przykładem na to, co dzieje się ze społeczeństwami, co dzieje się z narodami, które w bezkrytyczny sposób przyjmują od swoich polityków jedynie to, co jest "miłe" do przyjmowania. I na to, co dzieje się z państwami, w których politycy zapatrzeni w "bożka" społecznych oczekiwań w walce o władze zrobią dosłownie wszystko, czego życzy sobie "lud"...
Grecja jest przykładem państwa, w której zupełny brak odpowiedzialności polityków nie spotkał się z żadną krytyczną reakcją społeczeństwa, a nawet przez wiele lat był przez to społeczeństwo nagradzany.
Socjaliści greccy od wielu lat sprzedawali swojemu narodowi łatwe życie. Bez znaczenia było to, że za to płacili wirtualnymi pieniędzmi. Że doprowadzili swój kraj do sytuacji, w której zadłużenie państwa wyniosło ponad 120% PKB...
Ktoś powie - "Szaleństwo!" Pewnie tak, ale przecież to prosta konsekwencja działań polityków, którzy uprawiają p(si)olitykę, a nie POLITYKĘ. Działań, przy których nikt nie pyta o to, czy to jest dobre, czy to jest słuszne, ale jedynie czy to da nam korzyść.
Z drugiej strony mamy społeczeństwo, które oddało pełnię władzy w ręce swoich "władców". Społeczeństwo bezrefleksyjnie przyjmujące wszystkie, najgłupsze nawet pomysły polityków tylko dlatego, że w krótkim terminie są przyjemne... Ot, trafił swój na swego. I razem zaszli do tego momentu. Nagle społeczeństwo doznało olśnienia, że politycy są "be", a politycy oprzytomnieli, czy raczej zostali brutalnie przez świat zewnętrzny "oprzytomnieni". I jedni i drudzy zapłacą za swoją bezmyślność, za życie nastawione na łatwiznę, wielką cenę...

Ale co ma piernik do wiatraka? Albo co ma Grecja do Polski?

Na pierwszy rzut oka rzeczywiście są to dwa światy. Przynajmniej jeśli chodzi o podejście do ekonomii i gospodarki. Nasze społeczeństwo jest zbyt doświadczone latami komunizmu, aby łatwo kupować tani populizm. A nasi politycy chyba wszystkich opcji w tym względzie zachowują podstawową przyzwoitość. Przynajmniej podstawową.

Ale jednak związki Grecji z Polską są. I to dość daleko idące. Może nie w dziedzinie pieniądza, ale postaw.
I u nich, i u nas dobrze ma się klasa psiolityczna. Dobrze mają się ludzie, którzy zamiast pytać o to, co jest dobre, co słuszne - pytają o to, co da większy pożytek ich partiom.
Mali politycy, których nie stać na posiadanie własnego zdania. Których jedyną misją jest z jednej strony hipnotyzowanie społeczeństwa, a z drugiej spełnianie jego zachcianek.

Oto Premier, Donald Tusk, który nie wprost, ale mówi, że kryzys rodziny zaszedł już tak daleko, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby prawnie sankcjonować "związki partnerskie", także homoseksualne. On nie pyta czy to dobre, nie pyta, czy społecznie słuszne. Konkluduje jedynie, iż jest już chyba "społeczna akceptacja"... Premier zapatrzony w siebie i zapatrzony w swoje odbicie w sondażach, badaniach opinii społecznej. Który jak mantrę powtarza tekst o tym, jak to dobrze jesteśmy postrzegani w Europie. Tak jakby postrzeganie przez innych stałą się nową normą moralną.

A z drugiej strony przywódca opozycji, Jarosław Kaczyński, który sam już chyba nie wie, czy o postkomunistach będzie mówił "lewica", czy "postkomuniści", czy Edward Gierek to patriota, czy też zdrajca, czy Ślązacy to "zakamuflowana opcja niemiecka", czy też "śląskość to polskość"...

Obydwaj wymienieni Panowie konsekwentnie odmawiają prowadzenia realnej polityki. Odmawiają poszukiwania tego, co jest "dobrem wspólnym" i działania na jego rzecz.
Obydwaj konsekwentnie prowadzą swoje wojska do zwarcia. O głupstwa. A to o "obciachowość", a to o prorosyjskość czy proniemieckość, o spisek pod Smoleńskiem, o działanie na szkodę Państwa, o raporty...
Do wojenki każdy pretekst dobry. I partie, które z założenia mają być reprezentacją jakiejś części opinii społeczeństwa w różnych sprawach stały się swoistymi bojówkami do rozgrywania różnych "ustawek".
A społeczeństwo z otwartymi oczyma przygląda się... i kibicuje. Albo jednym, albo drugim. Zapatrzone w dzisiejsze igrzyska zapomina, że obok igrzysk istnieje realne życie. Istnieją realne potrzeby. Zapomina, że pyskówki, wojenki obu Panów mają jeden cel - podzielić nas tak bardzo, że hasło: "Uważajcie, bo ONI mogą wygrać wybory!" stanie się hasłem zupełnie wystarczającym do mobilizacji swojego elektoratu.
Nikt już nie zapyta o program, nikt nie zapyta o cele. Z obydwu obozów słychać tylko jeden okrzyk: "WODZU, RATUJ!!!".

Polska paranoja. Polska psiolityka.
Jak nigdy dotąd potrzeba ludzi odważnych, którzy potrafią powiedzieć, że ta droga prowadzi donikąd. Że dalej już tylko prawdziwe kamienie.
Potrzeba ludzi, którzy odważnie określą to, czym jest dobro wspólne, którzy z całą determinacją dla tego dobra będą działać. Czasami nawet wbrew własnemu społeczeństwu. Albo przynajmniej  nie przy jego pełnej aprobacie.

Bo przecież prawdziwa polityka nie jest paskudna! Prawdziwa polityka nie jest odrażająca!
Prawdziwa polityka, to działanie na rzecz CZŁOWIEKA, na rzecz najlepiej pojmowanego dobra. To sprawa szlachetna.
Ale czy my takiej polityki chcemy? Czy my jeszcze pytamy o to, co jest dobre?
Czy może wpatrujemy się w ekran telewizora z niecierpliwym oczekiwaniem na kolejny komunikat z "frontu walki politycznej" PiS i PO.

Kochani, POBUDKA!!! Jeszcze pora, aby się otrząsnąć, aby "wybudzić się" z tego koszmarnego snu.
Bo dobre, wartościowe jest jedynie PRAWDZIWE życie. Nie udawane.
Jeszcze pora na to, aby spojrzeć głęboko we własne sumienie. Aby także w życiu społecznym kierować się jego nakazami. Bo przecież ostatecznie tylko to jest ważne...

sobota, 4 czerwca 2011

"Partnerska" rewolucja, czyli czas na konserwatywną kontrrewolucję

Idzie nowe...
Idzie "postęp"...

Premier polskiego Rządu, Donald Tusk, stwierdził, że oto nadchodzi czas, gdy społeczeństwo będzie już wystarczająco "oświecone", aby przyjąć nowe rozwiązania w sprawie tzw. związków partnerskich. Za Premierem to samo mówi Jego Minister, to samo mówi wiceprzewodnicząca PO. Lewica aż podskakuje z radości.

Ale zanim za coś się weźmiemy tylko dlatego, że społeczeństwo do tego "dorasta" (swoją drogą ostatnie badania pracowni Homo Homini pokazują, że 53% Polaków jest przeciwko takim uregulowaniom), to warto popatrzeć na to, na co nasi politycy patrzeć nie lubią. Na rzeczy podstawowe.


W Konstytucji RP mamy zapis o ochronie rodziny jako związku dwojga ludzi - w Art. 18 czytamy: "Małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej.


Ta ochrona Państwa polega nie tylko na samym zapisie, ale też na tym, że w prawie małżeństwo i rodzina otrzymują liczne przywileje. Choćby takie, jak automatyczne dziedziczenie po sobie, możliwość wspólnego rozliczenia podatkowego itd. 
Rodzi się pytanie dlaczego Państwo zdecydowało się na taki "gest". Czyżby było to ugięcie się pod naciskiem jakiegoś lobby? Czyżby był to efekt wielkich parad zwolenników rodziny w całej Polsce...? Oczywiście, że nie. 
Państwo kalkuluje. Bardzo rozsądnie liczy, że ta prawna "inwestycja" niosąca wymierne finansowe obciążenia przyniesie dla Państwa wymierne zyski! Zyski rozumiane wielorako. 
To rodzina jest tym środowiskiem, w którym człowiek rozwija się najlepiej, ten mały i ten duży. To rodzina jest środowiskiem, w którym najlepiej wychowuje się dzieci na dobrych obywateli. To rodzina jest środowiskiem, które daje poczucie bezpieczeństwa i dzieciom i dorosłym. Rodzina sama w sobie po prostu jest dobrem. Dobrem, za które rozsądny gospodarz, Państwo, jest w stanie zapłacić.
Nie oznacza to oczywiście, że każda rodzina jest idealna. Ale na sprawy globalne należy patrzeć przez właściwe socjologiczne "okulary". Przeciętna rodzina jest dobrem.


Jak ma się to dobro, do proponowanych rozwiązań w ustawie o tzw. związkach partnerskich? Pobieżni "oglądacze" społecznych spraw nie widzą związku. W jednym z programów publicystycznych dziennikarka Polsatu z rozbrajającą głupotą stwierdziła: "Ale przecież ustawa nie zabrania zakładania rodziny!" Genialne... 
Kiedy spojrzymy na życie społeczne poważnie, to wpływ takiej ustawy na sytuację rodziny narzuca się sam. Żyjemy w trudnym czasie, czasie społecznego nieładu, społecznego kryzysu. W czasie pomieszania norm, pomieszania prawd, półprawd i kłamstw. I w takim czasie niezwykle ważne jest, aby Państwo zachowywało się odpowiedzialnie. Aby w czasie kryzysu społecznego czasami nawet iść pod prąd w imię prawdy i dobra. Nasi "władcy" wybierają drogę łatwiejszą, z prądem. Tak jak wszystkie zdechłe ryby... 
Dzisiaj małżeństwo dla zbyt wielu młodych ludzi jest instytucją, do której mają duży dystans. Życie w dużym tempie, angażująca praca, wielka propaganda antyrodzinna w środkach masowego przekazu - wszystko to sprawia, że dzisiejsi 25-latkowie, dzisiejsi 30-latkowie ciągle mówią sobie "później", "jeszcze nie"... 
I co robi Państwo? Zamiast zachęcać na wszelkie sposoby do zawierania małżeństw, do zakładania rodzin, bo przecież rodzina sama w sobie dla Państwa jest obiektywnym dobrem, nasze Państwo, nasi rządzący do ludzi, którzy mają opory w stosunku do założenia rodziny mówi: "Spoko. Żyjcie jak chcecie. MY WAM POMOŻEMY."
Skrajna nieodpowiedzialność! Skrajna głupota! Powiedziałbym nawet, że działanie na szkodę Państwa. Oto dzisiaj młody człowiek otrzymuje od Państwa sygnał, że rodzina to przeżytek, że taką samą moralną i państwotwórczą wartość ma dowolny związek zarejestrowany w USC. 

Dowolny. Czyli homoseksualny też. I teraz dochodzimy chyba do istoty tego projektu. Tak naprawdę jest to aksamitne wprowadzenie do polskiego prawa zgody na "małżeństwa" homoseksualne. Szach, mat...
Oto pod przykryciem "dobra" do polskiego prawa wprowadza się instytucje naszej tradycji prawnej obce. Ale dobrze znane w innych krajach. I właściwie możemy już w ciemno mówić jakie będą następne kroki propagandzistów z LGBT. Kraje Europy zachodniej przećwiczyły to wiele razy.
Bo przecież każdy uważny obserwator życia społecznego rozumie dobrze, że projekt tej ustawy nie zrodził się w płodnym umyśle przewodniczącego Napieralskiego. Jest to początek homoseksualnej rewolucji. Rewolucji dokonywanej pod sztandarami Rządu, który tworzy partia powołująca się w swoim programie na błogosławionego Jana Pawła II. O tempora! O mores!
Czyli partia rządząca wywiesiła w tej sprawie białą flagę. Płynie "z prądem"...
I nie łudźmy się. Polityka sondaży, polityka braku wartości, polityka "podlizywania się" hałaśliwym lobbies jeszcze czas jakiś potrwa. Czy to rządzić będzie PO, czy PiS. Inny styl, istota ta sama. Szerokie partie potrzebują szerokiego poparcia, czyli w drażliwych sprawach nie mogą być ani za, ani przeciw. Aż społeczeństwo "dojrzeje". Do czego? Zupełnie obojętne...

Kiedy rządzący się poddają, kiedy parlamentarna opozycja, Prawo i Sprawiedliwość, bardziej woli dyskutować o katastrofie, proponować komisję śledczą sprawie domniemanych przekrętów finansowych swoich rywali niż jasno wyrazić swoje zdanie - co ma robić przeciętny obywatel o konserwatywnych poglądach?
Nie pozostaje nam nic innego jak powoli, ale konsekwentnie budować ruch konserwatywnej kontrrewolucji. Ruch zdrowego rozsądku, ruch chrześcijańsko-konserwatywny.
Nie potrzebujemy nowych instytucji, bo Prawica Rzeczypospolitej istnieje. :)
Zacznijmy jednak nie tylko dobrze o niej myśleć, ale także realnie ją wspierać. Zacznijmy w końcu gromadzić się nie wedle medialnych, sztucznie tworzonych podziałów, ale wedle naszych własnych, prawdziwych przekonań. Bo potem przyjdzie czas, gdy trzeba będzie wiele spraw, wiele rzeczy budować na nowo.


Dzisiaj przyszły czasy, gdy jak nigdy potrzeba ludzi sumienia. Potrzeba ludzi, którzy swoje poglądy budują nie na sondażowych opiniach, ale na głębokich przekonaniach. Potrzeba w końcu ludzi, którzy potrafią nie tylko składać kwieciste deklaracje, ale wziąć się do pracy u podstaw. W swojej rodzinie, w środowisku przyjaciół, w sąsiedztwie. Przyszedł czas ludzi sumienia. Bo tych o giętkich kręgosłupach zbyt wielu.

sobota, 30 kwietnia 2011

Malowidło na zaporze - prawda i iluzja...

W drugi dzień Świąt Wielkanocnych pojechaliśmy z rodziną na małą "włóczęgę". Pod Trzy Korony, przeszliśmy mostem w Sromowcach Niżnych na Słowację. Ot, tak na luzie trochę wspólnie spędzaliśmy czas. Potem zdecydowa-liśmy się pojechać jeszcze raz na zaporę na Jeziorze Czorsztyńskim. Piękne miejsce, które gromadzi w sobie mnóstwo doznań estetycznych - jezioro, góry, zamek niedzicki, a z drugiej strony potężna hydrologiczna budowla. Zawsze jest czym oczy nacieszyć. :)
Kiedy weszliśmy na zaporę nagle zadziwiło nas malowidło na drodze znajdującej się na szczycie zapory. Piękne dzieło dające zaskakujący efekt 3-D. Klasyczne dzieło street painter-ów.
Staliśmy wpatrując się w brukową kostkę, która dzięki dziełu artysty oszukiwała nasz wzrok. Wokół nas zaczęła gromadzić się coraz większa grupa zachwyconych ludzi. Wszyscy wpatrywaliśmy się w zadziwiający obraz. Próbowaliśmy trochę z nim się pobawić. Na przykład tak:


Ale po pewnym czasie naszła mnie refleksja. "Patrzę na zwyczajną kostkę brukową", która udaje coś, czym w istocie nie jest. Kiedy podniosłem głowę, na nowo zobaczyłem piękne szczyty Pienin. A po lewej rozlewała się prawdziwa woda Jeziora Czorsztyńskiego. Nie udawana. Ale ta kostka tak bardzo przyciąga wzrok...

Zapora na Jeziorze Czorsztyńskim świetnie oddaje dzisiejszą politykę. Wokół nas pełno realnych, ważnych  spraw. Ale polityczni "artyści" co jakiś czas malują na naszej "kostce brukowej" obrazy, które maja tworzyć niby-rzeczywistość, niby-prawdę.
Te obrazy często są tak sugestywne, że "zasysają" nasze emocje, porywają nas, a my za tymi sztucznymi wizjami idziemy. Idziemy tak dalece, że nie zauważamy rzeczywistości.
I wystarczą nam już dyskusje o "zielonej wyspie", o katastrofie smoleńskiej, o pomniku na Krakowskim Przedmieściu, o wszystkich innych graficiarskich sztuczkach.
I chciałoby się zawołać: "Ludzie, otrząśnijcie się! To iluzja!!!"
Ale nas ta brukowa, pomalowana kostka tak bardzo pochłania...

Malowidło na zaporze jest piękne, ma w sobie elementy realnego dobra. Polityczne malowidła są paskudne. Są cyniczne, ich celem nie jest bezinteresowne budzenie dobrych emocji, ich celem jest "zarządzanie ludzkimi emocjami". Najpierw je tworzą, potem rozbudzają, a na końcu nimi zarządzają.

I stąd wynika konieczność. Niezbędna potrzeba środowiska, które "politycznym malarzom" nie da się zahipnotyzować. Które będzie zajmowało się prawdziwymi, realnie istniejącymi problemami.
Ten kontekst pokazuje konieczność funkcjonowania środowiska prawicy chrześcijańskiej. Prawicy, która nie będzie zajmowała się niby-problemami, która podejmie prawdziwe sprawy, prawdziwe problemy.

Tym środowiskiem dzisiaj dla wielu z nas jest Prawica Rzeczypospolitej. Ludzie twardo stąpający po ziemi. Ludzie, którzy nie dają się zahipnotyzować inżynierom od zarządzania społecznymi emocjami.
Podnosimy sprawy konkretne, takie, które są żywotne dla obywateli, dla Państwa, dla nas.
Prawo do życia człowieka, przełamanie kryzysu demograficznego, prawdziwa partycypacja Państwa w kosztach wychowywania młodych obywateli (np. poprzez ryczałtowy zwrot VAT-u dla rodzin wychowujących dzieci), uwolnienie przedsiębiorców od opresyjnej polityki fiskalnej, obniżenie kosztów pracy itd.

To nie są sprawy, które rozbudzają emocje dzisiejszych polityków. One są niewygodne, bo trzeba wobec nich się jasno określić. Trzeba powiedzieć albo TAK, albo NIE. A to może być niebezpieczne, bo część wyborców skłonnych na nich głosować może mieć inne zdanie. Lepiej więc "malować obrazy", opowiadać polityczne bajki.

Miejmy otwarte oczy i bądźmy nie tam, gdzie najciekawiej, najgoręcej, ale tam, gdzie są prawdziwe sprawy, prawdziwe wartości.
Ja zapraszam Was, abyście byli z Prawicą Rzeczypospolitej. :)
Szukajcie kontaktu z ludźmi Prawicy, dołączajcie do nas. Nie dajmy się zwariować!


Prawica Rzeczypospolitej

sobota, 9 kwietnia 2011

Smoleńsk, podwójny ból...

2010 rok, 10 kwietnia, wojskowe lotnisko Siewiernyj w Smoleńsku. Gęsta mgła, w oddali słychać silniki polskiego Tupolewa 154M.
Nagle huk, trzaski - i zaczęło się nieludzkie cierpienie...

Pierwszy ból
Żony, mężowie, matki, ojcowie, dzieci. W jednej chwili bliscy 96 ofiar katastrofy smoleńskiej zostali bez najbliższych sobie osób. Śmierć bliskich boli zawsze, ale chyba boli bardziej, gdy przychodzi w sposób zupełnie nieoczekiwany. I jest to ból najprawdziwszy, najbardziej ludzki. Wydarto z nas fragment naszego serca. Ktoś, kto był nam najbliższy odszedł... Jak dalej żyć? Czy cokolwiek tę ranę może zagoić?
A za chwilę lot do Moskwy. Dramat i ból narasta. Jak rozpoznać moją ukochana osobę? Czy jestem w stanie wytrzymać? Jak przetrwać tę nieludzką próbę...?
A po powrocie rodzą się bolesne pytania. Jak dalej żyć? Co powiedzieć dzieciom, rodzicom, jak przygotować siebie i bliskich na ostateczne pożegnanie?
I to rozpaczliwe pytanie, z którym ciągle muszę się zmagać: DLACZEGO??? Czy to się musiało stać??? Dlaczego to mój mąż, moja żona, mój ojciec, moja matka, mój syn, moja córka? Dlaczego.......?


Pierwszy ból jest taki sam dla wszystkich, którzy stracili w Smoleńsku swoich bliskich. Bez znaczenia na polityczne barwy, na historię, na wykształcenie... Ludzki, prawdziwy ból... Ból, który może człowieka złamać. Ale może też go uszlachetnić. Pokazać, jak kruche jest nasze życie, jak delikatne jest to, co kochamy, jak bardzo trzeba kochać tych, którzy są przy nas...

Ten pierwszy ból był w jakiś sposób dzielony przez cały naród. Wszyscy osłupieliśmy. Krzyknęliśmy: "To niemożliwe!" A potem albo bezpośrednio, albo w naszych modlitwach otoczyliśmy bliskich wszystkich tragicznie zmarłych. Solidarnie. Bez dzielenia się na lewicę i prawicę. Na wierzących i niewierzących.
Przed Pałacem Namiestnikowskim w Warszawie w kolejce do oddania hołdu Panu Prezydentowi i Pani Prezydentowej, a w ich osobach wszystkim zmarłym, stanęła cała Polska. Biało-czerwona. Blisko siebie, dzieląc się tym co mieliśmy, podtrzymując siebie na duchu...
Tragedia i dramat zaczęła rodzić pierwsze owoce dobra, ludzkiej solidarności.
Bo tak przeżywa się pierwszy ból, ból CZŁOWIEKA.

Ból drugi
Przeżywając pierwszy ból wielu z nas miało nadzieję, że on nas oczyszcza. Że po Smoleńsku nic już nie będzie takie samo. Wierzyliśmy, że tłum przed Pałacem Prezydenckim, że uroczyste
i podniosłe pogrzeby wszystkich nas przeorają, użyźnią...
Niestety. Pierwszy ból pozostał tak naprawdę tylko w kręgu osób najbliższych ofiarom. Bardzo szybko tragedia i dramat stały się świetnym pretekstem do kopania nowych rowów. Do pogłębiania istniejących podziałów. Rozpoczęło się od Krakowskiego Przedmieścia. Krzyż, który postawiono w najlepszej wierze, stał się przyczyną gorszącego podziału. Krzyż, który łączy ludzi - tutaj został przez obie strony politycznego sporu wykorzystany do pogłębienia podziału. I Prezydent Komorowski, deklarując chęć przeniesienia krzyża, a nie deklarując niczego więcej, i Jarosław Kaczyński mówiąc o harcerskim krzyżu jako o "substytucie pomnika", rozpoczęli nowy akt polsko-polskiego konfliktu.
Pierwszy ból został usunięty w cień. Stopniowo katastrofa smoleńska, dramat setek osób, dramat narodowy, stały się narzędziem politycznej walki. Zażartego sporu.
I dla wielu z nas zaczął się drugi ból... Ból wielkiego rozczarowania, ból wynikający z bezwzględnej oceny działań obu stron politycznego sporu. Ból, który wynika ze świadomości utraconej szansy. Szansy na zbliżenie ludzi, na ludzką solidarność, na rozmowę ludzkim językiem. To wszystko zostało zmarnowane.
I dzień w dzień młyny politycznego szaleństwa pracują jak oszalałe. Obie strony mielą w nich własną, zatrutą mąkę...
Dla wielu Polaków jest to powód do bólu... Nie tego oczekujemy od naszej politycznej elity. Nie tego oczekujemy od politycznych przywódców. Z obu stron. Bo obie strony bardzo sprawnie wykorzystują ludzki ból, ludzkie emocje do tego, aby nas, Polaków, jeszcze bardziej podzielić. A to boli...
Nie tego oczekujemy, nie na to czekamy. Nie tego chcemy!

Pamiętając przede wszystkim o  pierwszym bólu, przeżywając zupełnie niepotrzebnie ból drugi rodzi się we mnie smutna refleksja.
Nasza "naskórkowa" polityka jest po prostu podła. Jest sztuczna i przydatna jedynie partyjnym aparatom, ale bardzo szkodliwa dla życia społecznego.

I na myśl przychodzą mickiewiczowskie słowa:
"Plwajmy na tę skorupę
             i zstąpmy do głębi..."

czwartek, 24 marca 2011

Durne lex, sed lex...

Najpierw garść faktów.
Eunice i Owen Johnsowie, którzy wcześniej byli już rodzicami zastępczymi, nie otrzymali zgody na opiekę nad dzieckiem do 10 lat. Decyzję ośrodka adopcyjnego w Derby podtrzymała Rada Miasta. Eunice Johns ujawniła, że podczas rozmowy kwalifikacyjnej w ośrodku pomocy zapytano ją, czy powiedziałaby swojemu dziecku, że homoseksualizm jest równie dobry i zdrowy, jak heteroseksualizm. „Odpowiedziałam, że nie zrobiłabym tego, bo nie pozwala mi na to moja wiara” – wyznała. Z kolei jej mąż, z zawodu szlifierz, dodał: „Kochałbym dziecko bez względu na to, czy byłoby białe czy czarne, gejem czy hetero. Nie mam pojęcia, dlaczego seksualność jest tak ważna w sprawie, w której chodzi o kilkuletnie dziewczynki i chłopców”.
Przedstawiciele miejskiej komisji adopcyjnej tłumaczyli Johnsom, że od 2007 r. postępowanie w sprawach adopcji i rodzin zastępczych reguluje rządowy „Akt równości” (Equality Act). Ma on gwarantować – twierdzili – prawną równość w traktowaniu odmiennych orientacji seksualnych. Według urzędników oddanie dziecka pod opiekę Johnsom, dla których praktykowanie homoseksualizmu jest złem, naruszałoby obowiązujące przepisy. Nie kryli też niezadowolenia z ich wypowiedzi, że jeśli otrzymają dziecko w opiekę, to będą zabierać je do kościoła na nabożeństwo niedzielne.
Zszokowani Johnsowie odwołali się do sądu. Przegrali, a w uzasadnieniu swojej wykładni Wysoki Trybunał stwierdził, że istnieje napięcie między przepisami prawa równościowego odnoszącymi się do dyskryminacji religijnej i tymi, które traktują o orientacji seksualnej. Niemniej w kwestii rodziny zastępczej przepisy odnoszące się do orientacji seksualnej powinny mieć pierwszeństwo. Gdyby dzieci były umieszczone u opiekunów, którzy sprzeciwiają się homoseksualizmowi, „wtedy mogłoby dojść do konfliktu z obowiązkiem spoczywającym na lokalnych władzach, by »zagwarantować i promować dobro« w zajmowaniu się dziećmi".

9 marca premier Cameron powiedział, że trybunał rozpatrzył sprawę Johnsów „we właściwy sposób” i że należy przyjąć jego rozstrzygnięcie. Zapytany, czy poglądy chrześcijańskie są nie do pogodzenia z homoseksualizmem, odpowiedział: „Chrześcijanie winni być otwarci, serdeczni i tolerancyjni”. 
(za Tygodnikiem Powszechnym - http://tygodnik.onet.pl/32,0,60770,1,artykul.html )

Wystarczy uchwalenie głupiego prawa. 
Wystarczy urzędnik, który w ślepy sposób spojrzy na to prawo. 
Wystarczy sędzia, który to prawo ślepo wyegzekwuje. 
No i wystarczy Premier, który nie będzie chciał narazić się "opinii publicznej". Ten sam Premier, który przepraszał homoseksualistów za to, że Margaret Thatcher wprowadziła przepisy zabraniające promowania homoseksualizmu w szkołach. Plastikowy Premier...

Czy mamy się cieszyć, że "to" dzieje się w Wielkiej Brytanii, a nie w Polsce? Jakoś mi nie do śmiechu. Przecież ten Premier, to Premier "prawicowy". Taki podobny do Polskiego Premiera.
Trzeba być ślepym, aby nie widzieć, że taka sama pełzająca "rewolucja" dzieje się u nas. Jeszcze nie doszła to tego etapu, ale to ta sama ścieżka. Krok po kroku...

Najpierw oczekiwanie tolerancji. Potem żądanie tolerancji. Krok...

Zmiana znaczenia słowa "tolerancja". Teraz ma oznaczać "akceptacja". I oczekiwanie tolerancji-akceptacji. Potem żądanie akceptacji. Krok...


Oczekiwanie "równości", najlepiej rozumianej jak najszerzej. Po jakimś czasie żądanie równości. Krok...

Oczekiwanie jakiś czas na spolegliwych i głupich polityków, którzy w imię politycznej poprawności zdecydują się nie tylko na społeczną akceptację homoseksualnej propagandy, ale także na wprowadzenie jej głównych założeń do przepisów prawa. Krok...

Doprowadzenie do takiej sytuacji, aby w życiu społecznym wszyscy bali się uznania za "homofoba". A znaczenie tego słowa ustalą same organizacje homoseksualistów. Najlepiej, aby homofobem był każdy, który nie zgadza się z nimi w ocenie zjawiska homoseksualizmu. Oczywiście każdy, kto homoseksualizm uzna za zjawisko nienormalne homofobem jest od trzeciego pokolenia. I trzy pokolenia do przodu. Krok...

Wprowadzenie do różnych zapisów prawnych zakazu postaw "homofobicznych". Krok...

I w końcu Pan Jan i Teresa Nowakowie nie otrzymują zgody na opiekę nad dzieckiem, bo w swojej naiwności (raczej prostolinijności) w jakiejś ankiecie napiszą, że dziecku nie będą mówić, że homoseksualizm jest tak samo dobry jak heteroseksualizm. Krok...

I oto jesteśmy w "prawdziwej" Europie. W Europie czystej i wolnej od ciemnogrodu i wstecznictwa...
Krok po kroku...

Ile jeszcze musi stać się w naszym kraju, abyśmy w końcu zaczęli głośno i wyraźnie mówić, że kochamy homoseksualistów, ale nienawidzimy homoseksualizmu?
Że zrobimy wszystko, aby nie dopuścić do zwycięstwa homoseksualnej propagandy? Kiedy w końcu zaczniemy żądać od naszych polityków jasnych deklaracji w sprawie homopropagandy i homorewolucji?

Czas na to, aby spojrzeć przed siebie. Aby zobaczyć tego "potwora", który kryje się za dzisiejszym horyzontem. Czas na odważne deklaracje i odważne działania. Bo nasz, polski Cameron jest już blisko. Zapatero także.

wtorek, 15 marca 2011

Słuchajcie, drodzy kursanci... ;)

Drodzy kursanci,
za parę miesięcy wszystko stanie na głowie. 
To nie Wam, ale Wy będziecie wydawać narodowe prawo jazdy. Zanim do tego dojdzie przypomnijmy sobie podstawowe zasady bezpieczeństwa na Polskiej Drodze.


Na Polskiej Drodze obowiązuje ruch prawostronny. Jezdnią jeździmy po stronie prawej!!! Pamiętajcie! Nasza Polska Droga zawsze była dla nas bezpieczna i przyjazna jeżeli tylko trzymaliśmy się prawej strony. Były takie szalone czasy, kiedy niektórzy "nowocześni" kierowcy zdecydowali się na jazdę po lewej stronie naszej Drogi, ale skończyło się to wieloma katastrofami drogowymi i różnymi kolizjami.


Kursanci, pamiętajcie o następnej zasadzie bezpieczeństwa na Polskiej Drodze. Jest to zasada ograniczonego zaufania, ale czasami powinna przerodzić się w zasadę nieograniczonej nieufności. No bo jak traktować serio niektórych kierowców? 
Są tacy kierowcy, którzy wsiadają do rodzinnych samochodów parami i z zasady jadą lewą stroną. Dziwni jacyś... Ale pamiętajcie, drodzy kursanci, aby za głośno nie nazywać ich "dziwnymi". To się może skończyć w Sądzie. Oni chcą, aby nazywać ich "jeżdżących inaczej"... Spowodowali już na naszej Polskiej Drodze wiele zamieszania, a chcą zamieszać jeszcze bardziej. Uważajcie na nich!


Trzeba też bardzo uważać na wielkie autobusy. Ostatnio jeżdżą nimi dziwni kierowcy, którzy od Was, drodzy kursanci chcą uzyskać narodowe prawo jazdy. Oj, też wielu dziwaków się tam znajdzie. 


Uważajcie szczególnie na rozpędzony czerwony autobus. Za kierownicą siedzi w nim Pan Grzegorz Zapatero-Napieralski. On właściwie nie uznaje zasad obowiązujących na Polskiej Drodze. Chce jazdy tylko po lewej stronie, poza tym jest za zburzeniem wszystkich mostów. On nam Polską Drogę może rozwalić. Uważajcie, drodzy kursanci, uważajcie!


Jeździ też po Polskiej Drodze wielki pomarańczowy autobus. Za kierownicą Pan Donald Pinokio-Tusk. Autobus bardzo niebezpieczny, bo mocno ściąga go na lewo, a wielu pasażerów namawia kierowcę, aby skręcił jeszcze mocniej. Niektórzy mówią, że pomarańczowy ma jechać razem z czerwonym... Ot, była by bieda.
Na szczęście z pomarańczowego autobusu wysiadł niedawno (różnie o tym wyjściu mówi wielu) Pan Janusz Pikuś-Palikot. Dziwny kierowca. Dla niego chyba Polska Droga w ogóle nie jest ważna. On po prostu kieruje na w miarę wysokie słupki. Na razie na szczęście nie trafia. Słupki są malutkie. Kursanci, uważajcie na pomarańczowy autobus! Nigdy nie wiadomo, co zrobi. A najczęściej nie robi nic... To też jest na Polskiej Drodze bardzo niebezpieczne.


Spotkacie też na pewno duży  b(p)isiorowy autobus. To dopiero dziwactwo. Kierowcą jest Pan Jarosław Serdeńko-Kaczyński. O tym kierowcy mówią, że wie co robi. Ale czy naprawdę? Niestety widzieliśmy ostatnio ostre skręty w lewo. Nie tak dawno, przed ostatnim rozdaniem indywidualnych praw jazdy powiedział, że "Józef Brzytwa-Oleksy (...) to polski lewicowy polityk starszo-średniego pokolenia". A przecież wszyscy gościa pamiętamy. Jeździł ostro po lewych krawężnikach.
A niedorzecznik Serdeńko-Kaczyńskiego, Pan Adam Lewoskręt-Hofman na Kongresie b(p)iorowego autobusu apelował o zbliżenie z radykalną lewicą Grzegorza Zapatero-Napieralskiego.
Uważajcie na ten autobus, drodzy kursanci, uważajcie!
Niebezpieczne jest też to, że co chwilę wypadają z niego różni pasażerowie. Paru z nich stworzyło już nawet własny autobusik. Kieruje nim Pani Joanna (K)Luzik-Rostkowska. Ona nawet za bardzo nie ukrywa, że co jakiś czas chętnie "wydarłaby" na lewo.


Tak, drodzy kursanci, dziwna się stała ta nasza Polska Droga. Ci, co obiecują, że na pewno pojadą po prawej stronie nagle znajdują się koło rowu po lewej. Trzeba bardzo uważać i mieć ograniczone zaufanie.


Ale czy jest choć jeden kierowca, który nie wywinie nam numeru?
Kursanci, patrzcie na ręce wszystkim, ale ja znam takiego. Polecam Wam jeden autobus. Jeździ w kolorach granatu. A za kierownicą siedzi Pan Marek Zawisza-Jurek. Jeszcze mu się nie zdarzył skręt w lewo. Autobus może nie największy, ale taki jakiś przyjemny, swojski. I ma jedną zaletę. Kierowca po prostu nie potrafi skręcać w lewo! Nie dlatego, że brak mu umiejętności, skądże! Marek Zawisza-Jurek wyznaje zasadę, że na naszej Polskiej Drodze jeździć wolno tylko po prawej stronie. No i jest chyba jedynym jakiego znam, który jak mówi, że coś zrobi, to zrobi! 
Inni jak mówią, że coś zrobią, to mówią...


Kursanci, pamiętajcie! Idą dziwne czasy. To Wy, a nie Wam będziecie rozdawać prawa jazdy. Rozdawajcie je mądrze. No i uważajcie na wszystkich skręcających w lewo!
Na naszej Polskiej Drodze obowiązuje ruch prawostronny!

niedziela, 6 marca 2011

Prawica Rzeczypospolitej startuje samodzielnie

5 marca 2011 roku Zjazd Prawicy Rzeczypospolitej podjął uchwałę o samodzielnym starcie w wyborach parlamentarnych jesienią 2011.

Pewnie niektórzy z Was zapytają: "Po co? Nie macie szans. Znowu będą tylko zmarnowane głosy."
Na takie pytania odpowiedź jest krótka. Dość już zmarnowanych głosów! Dość już głosów oddanych na partie, które uparcie postanowiły z polityki zrobić sobie jarmark, dla których najważniejszym działaniem "psiolitycznym" jest niszczenie siebie nawzajem. Dość!

Dzisiaj każdy głos oddany na Platformę Obywatelską lub Prawo i Sprawiedliwość jest głosem zmarnowanym! Obie partie to udowodniły. I to wielokrotnie.
Jak dotąd każde wybory przynosiły rozczarowanie. Rozczarowanie partiami, które głosiły hasło rewolucji moralnej, a potem całkiem niemoralnie w polityce postępowały. Rozczarowanie partiami, który szły do wyborów ze sztandarami pełnymi frazesów o reformowaniu kraju, a kończyły na nic-nie-robieniu.
Dzisiaj Polski nie stać na to, aby znowu obywatele oddawali swoje głosy tylko po to, aby zablokować inną partię. Pora wybierać, czas blokowania się kończy.

Rządy najpierw PiS-u, potem PO sprawiły, że zupełnie spokojnie u ich boku wyrosła staro-nowa lewica. SLD Napieralskiego, które jest znacznie groźniejsze dla kraju niż SLD Millera. Skrajna lewica może czuć się dzisiaj tak mocna tylko dlatego, że obie główne partie nie spełniają ról, jakie wyznaczyli im wyborcy. Jedna nie rządzi, a druga nie jest realną opozycją! A i jedna i druga dają wyraźne sygnały, że "w imię dobra wspólnego", tylko po to, aby "tej drugiej" do władzy nie dopuścić, są gotowe podjąć parlamentarną współpracę z polskim Zapatero. Obie główne partie podjęły już z nim polityczny flirt w walce o publiczne media. Obie w tej idiotycznej walce straciły instynkt propaństwowy. Obie oślepły...

Prawica Rzeczypospolitej, jak czytamy w uchwale Zjazdu, "chce budować realną reprezentację parlamentarnej prawicy chrześcijańsko-konserwatywnej." Chce stworzyć wyborcom o poglądach konserwatywno-chrześcijańskich realną szansę. Czy szansę na zwycięstwo parlamentarne? Nie wiem.
Ale przynajmniej szansę na czyste polityczne sumienie. Szansę na to, że po wrzuceniu głosu do urny nie będziemy sami sobie zarzucali, że przyczyniliśmy się do wzmocnienia potwora.
Koniec bajki. Potwory do domu... :)

"W kampanii wyborczej Prawica przedstawi program gospodarczy na rzecz wolnej przedsiębiorczości i praw rodziny. Jego najważniejszymi punktami będzie radykalne uproszczenie systemu podatkowego oraz zmniejszenie podatków bezpośrednich płaconych przez rodziny".
Nie mniej ważną sprawą jest przebudowa systemu politycznego. Musi nastąpić koniec władzy partyjnego aparatu, partyjnej oligarchii. Osiągniemy to poprzez zmianę Kodeksu Wyborczego - wybory jednomandatowe nie tylko do Senatu - okręgi jednomandatowe konieczne są także wyborach do Sejmu. Musi też nastąpić zasadnicza zmiana w systemie finansowania partii politycznych. Albo całkowita likwidacja  tego instrumentu, który "betonuje" scenę polityczną, albo jego radykalna zmiana.
Nie jest normalną sytuacja, w której to nie brak wyborców, ale system polityczny uniemożliwia realne funkcjonowanie partii. Ktoś, kto tego nie dostrzega, nie rozumie demokracji.

Jaki jest nasz konkretny cel? Prosty. W najbliższych wyborach będziemy prosić Polaków - tych, którzy z Prawicą byli zawsze oraz tych, którzy mają powyżej dziurek w nosie tego, co w naszym kraju się dzieje dzisiaj - o głosy. A konkretnie o co najmniej milion głosów. Taki wynik pozwoli nam, jako środowisku politycznemu wywierać realny wpływ na sytuację w Parlamencie. Tylko ślepi politycy tłumaczą swoje niedołęstwo tym, że nie mają większości parlamentarnej.
Chciałbym przypomnieć, że Marek Jurek nie miał większości parlamentarnej potrzebnej do zmian Konstytucji w sprawie zabezpieczenia praw dziecka nienarodzonego, a prawie to osiągnął. Na drodze stanęła nie zbyt mała ilość głosów, ale zła wola...
Chciałbym przypomnieć, że Marek Jurek nie miał partyjnej większości parlamentarnej, a jednak przeforsował w Parlamencie wprowadzenie ulgi prorodzinnej. Korzystamy z niej ciągle. A było to pomimo sprzeciwu p. Zyty Gilowskiej, Ministra Finansów.

Nie zawsze wygrywa najsilniejszy, najliczebniejszy. Często wygrywa ten, który wie, co chce zrobić i ma wystarczającą ilość woli rozumienia ponad sztucznymi rowami, rowami, które są kopane tylko po to, aby były usprawiedliwieniem dla własnego nieróbstwa lub niekompetencji. Wygrywa ten, który ma wystarczająco dużo dobrej woli i determinacji.
Nam ani wiedzy, ani chęci porozumienia, ani determinacji nie zabraknie. To gwarantujemy! :)

Prawica Rzeczypospolitej kierując się zasadą solidarności zaprasza także na swoje listy wyborcze środowiska katolickie, ludowe i narodowe. Wszystkie, którym po drodze do Polski zdrowej, normalnej. Do Polski, która będzie szansą dla każdego z nas.

Pomóżcie nam, pomóżcie nam uzyskać co najmniej milion głosów!

piątek, 25 lutego 2011

O rodzinie ciąg dalszy...

Jako rodzice jesteśmy odpowiedzialni za realizację czwartego przykazania, ale jak to robić w dobie rozluźnienia obyczajów – karcić czy nie? Może mnie oskarżą o „znęcanie się”?  

W Księdze Wyjścia czytamy znane nam słowa: „Czcij ojca twego i matkę twoją, abyś długo żył na ziemi, którą Pan, Bóg twój, da tobie”. (Wj 20,12)
Chętnie po nie sięgamy. I słusznie. Ale najpierw musimy sobie zdać sprawę, że to przykazanie nie jest kierowane (a przynajmniej nie przede wszystkim) do dzieci. Jahwe objawił je Izraelitom, ludziom dorosłym! Czy to znaczy, że nie obowiązuje ono dzieci? Oczywiście, że obowiązuje! Ale warto tę prawdę ciągle mieć przed oczyma. Że jest ono skierowane przede wszystkim do mnie. I mówi o relacjach z moimi rodzicami. Wtedy może łatwiej będzie wymagać tego samego od moich dzieci.
Pamiętacie? Czyny mówią głośniej niż słowa. Jaką moją postawę wobec moich rodziców widzi lub widziało moje dziecko? Od tego muszę zacząć! Znowu, nie rozpoczynajmy od postawienia wymagania, zacznijmy od dobrego świadectwa. Wtedy znacznie łatwiej oczekiwać dobrej postawy dzieci wobec mnie. Znacznie łatwiej wymagać.
Święty Paweł w liście do Efezjan bardzo trafnie ujmuje tę prawdę o wzajemnej relacji rodziców i dzieci.
„Dzieci, bądźcie posłuszne w Panu waszym rodzicom, bo to jest sprawiedliwe. Czcij ojca twego i matkę - jest to pierwsze przykazanie z obietnicą - aby ci było dobrze i abyś był długowieczny na ziemi. A [wy], ojcowie, nie pobudzajcie do gniewu waszych dzieci, lecz wychowujcie je stosując karcenie i napominanie Pańskie!” (Ef 6, 1-4)
Nasze dzieci są nam winne posłuszeństwo. Są nam winne szacunek. Ale i posłuszeństwo
i szacunek nie rodzą się same! To tak samo jak z autorytetem. Jestem posłuszny, bo wierzę, że chcesz dla mnie dobra. Szanuję Cię, bo w Tobie widzę dobro i jestem wdzięczny za to, że mnie nim obdarowujesz. To musi być relacja wzajemna. Nie można po prostu zażądać wypełnienia czwartego przykazania. A przynajmniej będzie to mało skuteczne.
Zdrowa relacja z dzieckiem od samego początku sprawia, że ono jest mi posłuszne. Czy zawsze? Nie. Czy we wszystkim? Nie. Ale z tych małych buntów musimy wychodzić mądrze. Pamiętaj, że tłem wszystkiego o czym mówimy jest moja dojrzała miłość do dziecka. Wtedy mam pełne prawo stawiać wymagania. Ustalać zasady postępowania. A kiedy już je w miłości przekażę, to muszę być konsekwentny. Dziecko, nawet małe, podświadomie oczekuje poważnego traktowania. Nie uzyskamy szacunku, jeżeli będziemy rzucać słowa na wiatr. Dziecko oczekuje i potrzebuje naszej konsekwencji.
Ale zobacz, że o tej konsekwencji mówimy zwykle w kontekście karcenia. A co z pochwałą? Sami, jako „duże dzieci” oczekujemy od naszego szefa, że zauważy naszą dobra pracę. Irytuje nas, gdy odzywa się do nas tylko po to, aby nas zganić. Nasze dziecko potrzebuje pochwały jak tlenu. I nie bójmy się chwalić. Zawsze, gdy jesteśmy mu wdzięczni za to, że dotrzymało naszych umów, nie złamało zasad. Nie wierzmy w to, że pochwała „zepsuje” nasze dzieci.
Ale gdy dziecko złamie ustalenia, a stanie się na pewno, nie bójmy się karcenia. Tak jak pisał św. Paweł, mamy stosować karcenie i napominanie Pańskie.” Czyli nawet w karceniu musimy okazać naszą bliskość. Nawet wtedy, gdy musimy ukarać nasze dziecko, ono powinno wiedzieć, że jest przeze mnie kochane.
Kiedy przychodzi już ten czas, gdy musimy korzystać z naszej rodzicielskiej władzy, to pamiętaj, aby nie robić tego w pierwszym gniewie. Nie pozwól, aby dziecko potraktowało karcenie jako wyraz Twojego braku samokontroli. Kiedy trudno Ci się opanować, to odeślij dziecko do jego pokoju. Poproś je, gdy będziesz w stanie rozmawiać spokojnie. Czy to będzie klaps, czy inna kara, dla dziecka będzie znacznie dotkliwsza i skuteczniejsza, gdy uświadomi sobie, że to Ciebie kosztuje. Że zadało Tobie ból.
 Warto wtedy powiedzieć, że właśnie dlatego, że je kochasz nie możesz zgodzić się na takie zachowanie. I właśnie dlatego, że kochasz musisz je ukarać.
Dziecku łatwo przetrzymać nawet surową karę, jeżeli jest ona wyrazem gniewu. Stanie się nawet swego rodzaju usprawiedliwieniem. Nie pozwól, aby Twoja nieroztropna miłość była usprawiedliwieniem dla złego postępowania. To Ty jesteś dorosły w tej relacji i Twoja miłość wyrażana nawet w karceniu musi być dojrzała. Tam, gdzie dużo emocji, tam mało miłości.
Kiedy już skarcisz swoje dziecko, to bądź wielkoduszny. Nie wolno karać wiele razy za to samo. Staraj się nie objawiać żadnych złych emocji, wprost przeciwnie spróbuj wyrazić prawdziwą miłość. Ale w karceniu bądź konsekwentny. Jeżeli to miał być tydzień bez komórki, to ani dnia krócej. Pamiętaj, że to Ty jesteś dorosły, a Twoje dziecko tak naprawdę potrzebuje, abyś traktował je serio. Ono to zniesie z godnością.
I jeszcze jedno. Może stać Cię na inne sposoby karcenia, niż tylko klaps? On jest często wyrazem bezradności.

Ano tak, mogą Cię oskarżyć… Nie martw się, dzisiaj mogą Cię oskarżyć o prawie wszystko. O to, że do córki powiesz „Kochanie”, o to, że do żony powiesz „Żono” (a nie „partnerko”). Nie dajmy się zwariować.   Kochajmy mądrą miłością, a resztę… oddajmy Panu Bogu. :)

wtorek, 22 lutego 2011

Trochę o rodzinie...

Jak budować i zachować autorytet u swoich dzieci?

Rozważając taki temat warto ustalić sobie właściwą perspektywę. Być może niektórych z Was ona zaskoczy. „Nasze dzieci mają znacznie gorzej niż my!” Pomyślisz, że zwariowałem. Ale kiedy weźmiemy pod uwagę nasze dzieciństwo, to nam było łatwiej trzymać się zdrowych zasad. Nasze wybory były prostsze - po pierwsze było ich mniej, po drugie nie były tak wszechobecne i agresywne. Nie było takiej agresji mass mediów, Internetu, nie było też tak mocnego wpływu jeszcze biedniejszych moralnie rówieśników. Tak, nasze dzieci mają znacznie trudniej niż my mieliśmy.
To dobra perspektywa, aby zastanawiać się nad naszym postępowaniem względem naszych mniejszych lub większych pociech. Pozwoli nam choć trochę zrozumieć ich bunty i toczone bitwy. Przecież nie po to, aby rozgrzeszać, ale po to, aby łatwiej dojść do sensownych wniosków. Aby zachować swój autorytet.

No właśnie. Gdy mówimy o autorytecie rodziców, to my, dorośli zbyt często uważamy, że on nam się po prostu należy. Jestem ojcem – mam autorytet. Proste. Ale czy prawdziwe?
No bo czym jest autorytet? Bardzo często kojarzy nam się z relacją poddania. Relacją wynikającą z władzy jednej osoby nad drugą. Autorytet dyrektora, policjanta, nauczyciela. Autorytet, który wypływa z formalnej relacji, relacji zwierzchnictwa.
Czy w związku rodzica i dziecka o taki autorytet powinno chodzić? Czy naprawdę najlepszym tekstem ojca (czy matki) jest tekst: „Masz mnie słuchać, bo jestem Twoim ojcem!” Taki styl relacji może i był skuteczny. Ale na pewno nie zawsze, a jeszcze pewniej nie dzisiaj.
Jak więc rozumieć posiadanie autorytetu? W tak postawionym pytaniu już tkwi fałszywa teza. Że autorytet „się posiada”. Nie, autorytet, czyli relację wynikającą z zaufania i przyjaźni ciągle się buduje. Stale się tworzy i umacnia.
Niedobrze by było, abyśmy zamarzyli sobie o autorytecie automatycznym. „Bo tak ma być!” Nasze rodziny byłyby chore, nasze relacje z dziećmi rozpaczliwie nieudane.

Zastanówmy się nad najważniejszą relacją w świecie. Relacją Boga do człowieka. Pan Bóg mógł sprawić, że każdy z ludzi uznawałby w Nim najważniejszy autorytet. Jednak tego nie zrobił. Więcej, nie chciał tego. Nie chciał, aby oddanie, miłość człowieka wynikała z braku innej możliwości. Pan Bóg zgodził się nawet na to, że niektórzy z nas odrzucą Jego miłość tylko po to, aby inni zechcieli ją w wolny sposób przyjąć. Przyjąć autorytet Boga w wolności. 
Może patrząc na idealnego Ojca łatwiej nam będzie być choć trochę lepszymi rodzicami?
Bo tak naprawdę o wiele ważniejsze jest to, jakimi rodzicami jesteśmy, niż to, jakimi są nasze dzieci. To taka kolejność powinna dominować w naszym myśleniu, w budowaniu naszych rodzinnych relacji.

Nasze dziecko nie potrzebuje jeszcze jednego elementu w swoim świecie, który chce jedynie wydawać rozkazy. Nasze dziecko rozpaczliwie poszukuje kogoś, kto je naprawdę pokocha, kto zechce je zrozumieć. Tylko w taki sposób, będąc obok w przyjaźni możemy budować swój rodzicielski autorytet. O wychowywaniu mówi się jako o przyjaznym towarzyszeniu, o życzliwym byciu blisko drugiej osoby. Nie słowa, nie rozkazy sprawią, że nasze dziecko naturalnie zaakceptuje nasz autorytet. Niezwykle ważne jest, aby nasze słowa nie były rozbieżne z tym, jak sami postępujemy. Idealnie jest, gdy od dziecka wymagamy tego, co sami realizujemy. Od spraw drobnych do bardzo ważnych. To nie jest tylko slogan, że świat, że nasze dzieci nie potrzebują nauczycieli, a przynajmniej nie przede wszystkim, one potrzebują świadków. Świadków, którzy ukażą dobre, pobożne życie. Świadków, którym zechcą zaufać. Bo czyny są głośniejsze niż słowa. Bo człowiek, nawet ten młody, ufać będzie czynom. Dobrym czynom.
Autorytet to relacja wypływająca z uznania miłości. „Wierzę, że mnie kochasz, dlatego Ci ufam! Dlatego jesteś dla mnie autorytetem.”

            Trochę odeszliśmy od stereotypowego myślenia o autorytecie jako o atrybucie władzy rodzicielskiej. Ale tak naprawdę to jest sedno. Władza ma sens wtedy, gdy wypływa z miłości, z prawdziwej chęci obdarowania drugiej osoby dobrem. Takie same mechanizmy rządzą światem rodziny. Najpierw kochajmy nasze dzieci, okazujmy tę miłość. Potem dopiero stawiajmy wymagania. To nie są dwa światy. To jest właściwie uporządkowany świat.
Gdy mówię o miłości, to mówię o miłości prawdziwej, mądrej, nie takiej, która na wszystko się  zgadza. Bo taka bezmyślna postawa nie jest miłością, choćby nie wiem jak chciała być za nią uznana.

cdn. :)

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Czy kompromis jest wartością?

Na kanwie bardzo ciekawej dyskusji, którą ostatnio odbyłem chciałbym troszkę tak, jak w tytule. ;)
No właśnie, czy część prawdy, część wartości to jeszcze prawda? Czy to jeszcze wartość? 
Wiem, że dzisiejszy świat mówi jasno: "Kompromis to największa wartość!" Ale kiedy postawimy pytanie "Dlaczego?", to często zamiast rzeczowej odpowiedzi słyszymy coś o oczywistych oczywistościach.
A sprawa na pewno warta jest przemyślenia. No bo czym jest kompromis? 


Za Wikipedią powtarzam: 
"Kompromismetoda rozwiązania konfliktu, oznaczająca wspólne stanowisko, możliwe do przyjęcia dla stron negocjujących. Wbrew obiegowej opinii kompromis nie jest optymalnym rozwiązaniem konfliktu, ponieważ oznacza konieczność rezygnacji z części interesów każdej ze stron."


Czyli w naturę kompromisu wpisany jest konflikt. Konflikt interesów, konflikt wartości. I rzeczywiście, to co proponuje kompromis w sytuacji konfliktu, to nic innego, jak ustąpienie ze swoich dotychczasowych stanowisk. "Odpuszczenie" tam, gdzie jestem przekonany, że mam rację. Czyli kompromis zawsze ma swoją cenę. Cenę, którą płacą obie strony. I tutaj chyba leży największy problem. Jaką cenę mogę zapłacić za rozwiązanie konfliktu, a jakiej płacić mi nie wolno?


Gdy mówimy o kompromisie, o jego cenie, to konieczne jest rozróżnienie dwóch sfer. 
Sfery przekonań oraz sfery działań. Moim zdaniem w sferze przekonań, w sferze mojej etyki nie ma miejsca na kompromis. Moje poglądy na istotne dla mnie sprawy nie mogą ulec zmianie. Nawet wtedy, gdy w sferze działań zgodziłem się "ustąpić" pół kroku. 


Ze względu na życie społeczne, na wypracowanie jakiegoś stanowiska, np. rozwiązanie problemów w rodzinie, ale także stanowienie prawa - kompromis wydaje się być konieczny. Kompromis w sferze działania. Chyba tylko w taki sposób możemy dojść do wspólnych stanowisk, nawet wtedy, gdy każdy z nas wyznaje trochę inne. Ale przecież jesteśmy rodziną, miejscem pracy, czy w końcu społeczeństwem.
Bez niego pozostaniemy albo zatomizowanymi środowiskami, albo nawet samotnymi wyspami. Tak więc kompromis tak rozumiany wydaje się być wartością. Albo trochę inaczej - środkiem, dzięki któremu do jakichś wartości dochodzimy. Do wspólnego działania.


I powoli docieramy do problemów, jakie kompromis ze sobą niesie. Problemem dzisiejszych czasów, dzisiejszego człowieka jest "giętki kręgosłup". Wielu z nas "startuje" z wyrazistymi, jasnymi poglądami. Ale potem uznając kompromis w działaniu przenosi go jednocześnie do swoich przekonań. I jasna przejrzysta granica, którą miałem przed dochodzeniem do kompromisu nagle we mnie samym zostaje przesunięta. Zamiast podmiotu, który na kompromis się zgadza zachowując swoje jasne przekonania staje się przedmiotem, który godzi się na kompromis i jednocześnie linię kompromisu przesuwa w swoim sumieniu jako nową granicę zgody. 
Temu czarowi "nowoczesności" podlega wielu nawet mądrych ludzi. Pytani np. o stanowisko w sprawie aborcji zaczynają mówić językiem kompromisu!!! Czym innym było ustalenie prawa, które gwałci moje sumienie, ale poprawiało sytuacje prawną dzieci nienarodzonych, a czym innym jest przyjęcie tego prawa jako nowej normy moralnej w moim życiu. To jest niedopuszczalne! Jeżeli tak postąpię, to każdy następny konflikt rozwiązany będzie tylko dalej idącym kompromisem. A ja będę zagłuszał swoje sumienie.


Na kompromis w świecie moich poglądów nie ma miejsca. Ja mogę przyjąć do wiadomości, że w działaniu nie będę eksponował swoich najostrzejszych poglądów. Tylko po to, abyśmy wspólnie mogli funkcjonować. Ale te poglądy są nadal moimi poglądami! Nie wyrzekam się ich! Wprost przeciwnie, uważam, że w sumieniu jestem zobowiązany, aby także sferę działania doprowadzić do tego, aby była zgodna ze sferą moich przekonań. Choćby miałoby to zająć całe moje życie.


Jednak tematu kompromisu nie można zostawić w tym miejscu. Trzeba jasno powiedzieć, że w życiu każdego z nas są takie wartości, przy których nie ma miejsca na kompromis. Gdzie nie mogę ani w sferze przekonań, ani w sferze działań odejść choćby na milimetr. Nawet gdyby prawo nakazywało mi to robić - nie wolno!
Są wartości, przy których jedyne, co mogę zrobić, to powiedzieć: "Non possumus!"   

niedziela, 16 stycznia 2011

Prawica Rzeczypospolitej proponuje.

15 stycznia 2011 r. członkowie i sympatycy Prawicy Rzeczypospolitej spotkali się na I. Samorządowym Zjeździe Prawicy Rzeczypospolitej.
Sala w budynku warszawskiej "Pasty" była wypełniona po brzegi.

Jako pierwszy głos zabrał Wiceprzewodniczący Partii, Marian Piłka. Przedstawił on swój obraz sytuacji politycznej w kraju i wypływające z niego trudności, ale i szanse.

W drugiej części spotkania zaprezentowano najciekawsze osiągnięcia samorządowe Prawicy Rzeczypospolitej w minionych wyborach. Liczba oddanych na kandydatów PR głosów - to już ponad 250.000. W stosunku do porównywalnych wyborów do Europarlamentu jest to wyraźny postęp. Zauważalne jest zmęczenie dużej części wyborców dwupartyjnym, prowadzącym donikąd układem parlamentarnym. Widać wyczekiwanie na inną ofertę polityczną. Taką ofertą staje się Prawica Rzeczypospolitej. Ćwierć miliona oddanych głosów to już wielkie zobowiązanie.
Warto zauważyć, że zarówno tworzenie struktur, jak i kampania wyborcza wciąż przebiega siłami społecznymi, bez żadnego budżetowego wsparcia finansowego. I przy widocznym dyskryminowaniu przez media...

Spotkanie podsumował Przewodniczący Prawicy Rzeczypospolitej - Marek Jurek. W czasie tego podsumowania padła bardzo ważna deklaracja. W sytuacji zmiany ordynacji wyborczej do Senatu na jednomandatową Przewodniczący zadeklarował gotowość PR do rozmów z partiami centroprawicowymi na temat wspólnego startu do Senatu. Byłaby to pierwsza od bardzo długiego czasu w polityce polskiej sytuacja szukania porozumienia, a nie nowych linii podziału. W przypadku podjęcia decyzji o współpracy w wyborach partie wystawiałyby w każdym okręgu wyborczym tylko jednego, wspólnego kandydata do Senatu.

Ciekawe, czy Prawo i Sprawiedliwość oraz Polska jest Najważniejsza wykażą się gotowością do działania ponad niepotrzebnymi czasami i sztucznymi podziałami? Czy zobaczą w tej deklaracji szansę dla Polski?

PS. O spotkaniu, na którym byli przedstawiciele mediów oczywiście w mediach ani widu ani słuchu. Zdążyliśmy do tego przywyknąć, chociaż jesteśmy przekonani, że przynajmniej media publiczne takie informacje zobowiązane są przekazywać. Chyba, że otrzymały dyrektywę powielania układu parlamentarnego. Lub czekają na nowy gadżet Palikota...
Nie ma sprawy, damy radę. :)

wtorek, 11 stycznia 2011

Chata z prawej :)

Chciałbym, aby tytuł mojego bloga był wyjaśniony. 
Przyszedł czas na to, aby nazwa bloga  mówiła trochę więcej o  jego autorze. I stąd - "Chata z prawej".
Jeśli pozwolicie, to rozwinę ten krótki przecież tytuł.
"Chata" bo wieś. Tak, jestem wieśniakiem, ;) całym sercem. 
Razem z żoną w 1990 roku  podjęliśmy decyzję o przeprowadzce.  Przeprowadzce z miasta na wieś,  z wojewódzkiego Olsztyna do  sądeckiego Łącka. Na wieś... Tu mieszkam, tu wszyscy mnie  znają, tutaj też ja znam wszystkich. Tego w mieście nie znajdę. Dla  wielu to byłaby tortura, ja to kocham. 
Tak to zawsze odbierałem. Wieś we mnie tętniła. Nie wiem do końca dlaczego. To wieś jest dla mnie symbolem tego, co we  mnie istotne, co dla mnie ważne.
Konserwatyzm, religijność, rodzina - te wartości oczywiście są obecne także w miastach. Ale dla mnie tak naprawdę w naturalny sposób pulsują na wsi. Oczywiście wieś nie jest stanem idealnym, ale ja też ideałem nie jestem. Jeszcze... ;)

"Chata" ('The Shack') to książka Williama Paula Young'a.
Książka przedziwna. Książka cudowna. Książka o Bogu, o czystej miłości. Książka, która mną wstrząsnęła, która bardzo "przeorała" moje serce, pogłębiła religijność. Nie czytałeś? Nie czytałaś? PRZECZYTAJ!!! :)
--------------------------------------------------------------------------------------
No a dlaczego chata z prawej
Eeee, chyba nie muszę wiele wyjaśniać. Jestem całym sercem konserwatystą. Wartości tradycyjne dotyczące etyki, rodziny - to są moje wartości. Głęboko buntuję się przeciwko polit-poprawnej nowomowie, przeciwko swoistemu dyktatowi mniejszości i zamykaniu ust większości.
Tak, jestem człowiekiem "zaścianka, wieśniakiem, homofobem, katolem". Jak tylko mnie "jaśnie oświeceni" chcą nazwać. I dobrze mi z tym. Staram się szanować poglądy innych, nie jestem awanturnikiem, ale oczekuję tego samego w stosunku do siebie.
Jestem też gospodarczym liberałem. Tu też stoję przy prawej ścianie. Najchętniej wszystko oddałbym w prywatne ręce. Uważam, że ostatecznie prywatnie zawsze będzie lepiej niż państwowo.
-------------------------------------------------------------------------------------
No, to teraz wiesz o mnie trochę więcej. Mieszkam w chacie. Tej po prawej. ;)
Wpadnij czasem. Zapraszam. :)

W Nowym Roku 2022 -> zasypmy rowy!!!

Takie nietypowe życzenia chcę nam złożyć... 😉 Kiedy myślę o odchodzącym roku, to choroba, która nas dotyka wcale nie jest najgorszą sprawą....